Oczy dziecka drążą noc.
Somnambuliczka w długiej białej koszuli rozświetla ciemności, klęczy przed krzyżem i Marią Dziewicą, mamrocząc przez sen. Ściany pokryte są malowidłami sakralnymi, lunatyczka dołącza do tłumu klęczących i znika wśród ich sukien. Mój pokój, oddany na pastwę zjaw, które, choć mniej rzeczywiste ode mnie, mają nade mną absolutną władzę, pogrąża się w ociężałym bezruchu przedwczesnego koszmaru.
Strach, zamknięty w czterech ścianach, przybiera na sile niczym wiatr na morzu. Przecięta na pół staruszka grozi mi laską, człowiek ze słynnym pierścieniem na palcu, który czyni go niewidzialnym, nieustannie na mnie czyha, Bóg, który „wszystko widzi i zna wszystkie myśli”, patrzy na mnie surowym wzrokiem. Biała zasłona odrywa się od okna, przylatuje i zabiera mnie ze sobą: lekko wymykam się przez framugę i pruję do nieba…
Ławice światełek wyłaniają się z mroku, wirują, oddalają się od lampy, zbliżają się do mnie. Tęczowy pył osiada na przedmiotach, kolory swobodnie się przenikają. Stożki, koła, piramidy czyste i lśniące, alfabet kształtów i barw, pryzmat słoneczny, niebo w moich oczach skąpane we łzach; fosfeny tańczą w kręgu… łóżko kołysze się pod naporem snów.
A noce te niosły echo dni dzieciństwa, które było wstrętne i bojaźliwe, z wiszącym nad nim widmem grzechu śmiertelnego, od Wielkiego Piątku po Środę Popielcową. Dzieciństwa stłamszonego ciężarem żałoby, dzieciństwa okradającego dzieci.
Nie, nie wszystko powiedziano. Dłonie potępionej zacisnęły się na sterach przeznaczenia: wielu tam zostaje, pełnych wigoru nowonarodzonych duszonych pępowiną, a przecież… „chcą tylko żyć”.
Nadstawcie uszu, ich krzyki wypełniają noc: długie, rozdzierające krzyki przerywane odgłosem brutalnie zatrzaskiwanych okien, krzyki ochrypłe i czyste, zduszone kneblem i zamierające na ustach, przeszywające wołania, imiona mężczyzn lub kobiet wtrąconych w wieczną pustkę, śmiech mściciela spadający z góry kaskadami pogardy, skargi dalekie i rozproszone, głosy mężczyzn wyrzucających z siebie dziecięce zawodzenia. Wszystkie te krzyki, zmieszane z szelestem jesiennych liści, dochodzą z ogrodu, tak jak zapach róż, ziemi czy ściętego siana.
To właśnie w takim paryskim ogrodzie znalazłam sobie kryjówkę. Zza węgła wychodzi zupełnie blady człowiek, pochyla się, chwyta w dłoń powietrze, małymi krokami idzie po białych kamyczkach, znów się pochyla, ściska tę nieistniejącą dłoń i ostrożnie okrąża trawnik od nowa… Wyłania się kolejny mężczyzna, ma podniecony wyraz twarzy, rozpalone usta, odkrył moją kryjówkę w murze osłoniętą odrażającymi kłębami fuksji. Pełno w niej bluszczu, sadzy, kwiatów begonii miażdżonych w palcach i narysowanych kredą pól do gry w klasy. Pierwszy mężczyzna podchodzi bliżej, wykonując wulgarny gest, niełatwo jednak zorientować się w tych sprytnych skrótach, a wtedy właśnie drugi mężczyzna przeciska się przez okno, rozwścieczony, bijąc w powietrze niczym młyn, z pianą cieknącą mu z ust: „Okradli mnie, łajdacy”. Teraz pojawia się kobieta, dłonie splecione pod brodą, biegnie z całych sił swojego bezkształtnego, zwiotczałego i ociężałego ciała, jej omamy wywołują u przechodnia półuśmiech, ten zaś natychmiast zamiera, bo na górze pojawia się trupioblada twarz, która próbuje przecisnąć się przez kraty, najpierw bokiem, potem po skosie, ale na próżno, tak więc białe rachityczne ramię wydostaje się na zewnątrz i wisi bezwładnie aż do wieczora jak bielizna na wietrze.
Zgraja uśmiechniętych kłamców (rodziców i lekarzy) kręci się wokół wykopanego w ziemi dołu dla wariatów w ogrodzie dzieciństwa.
Biedne, obojętne wszystkim stworzenia i ich ból, który korzy się i oddaje w niewolę, ich ból pokonany, bezradny, zmiażdżony, głupi. Posłuchajcie ich: a b c d nie znam więcej żadnych słów, 1 2 3 4 nie potrafię liczyć już.
Co was obchodzi wiejski prostaczek albo obłąkany sąsiad? Czyż na ulicach nie brakuje ludzi złamanych, o przekupnych sumieniach? Jeszcze inni, którym pisana jest rychła śmierć lub lepsze życie, skończą na bazarach, w portach, na skwerach, pod mostami.
Żywe wraki, zrodzone z wszelkiego rodzaju niedoli – nędzy lub rozpaczy – budzą się zdumione na kruchych obrzeżach portów. Zdumione, widząc siebie nawzajem, twarzą w twarz, wymieniają następnie spojrzenia oraz tych kilka pozbawionych sensu i pełnych znaczenia słów dobrych na każdą okazję. Powracający z daleka samotnicy w ten oto sposób mogą się czegoś dowiedzieć… o deszczu i ładnej pogodzie. I zdaje się, że ziemia, odpowiadając na dźwięk ich głosów, staje się twardsza pod ich stopami. Rzeka niesie oleiste wody, roztacza swój ciężki smród. Ponad mostami miasto, ponad miastem pola. A w mieście i na polach morze kipiące od ludzkich spojrzeń.
Ani jednej istoty, która nie ukrywałaby jakiejś tajemnicy, jakiejś historii, która nie byłaby odpowiedzią, błaganiem, wyjaśnieniem. Spojrzenia tak jasne i czyste o zmąconej głębi: pełnej glonów i ludzkich szczątków. Spojrzenia przerażone, mętne, ropiejące, spojrzenia bezgłośne i inne, świetliste, spojrzenia, które potrafią nienawidzić i gardzić, spojrzenia kochające i ufne, spojrzenia, które wyrażają jeden cel, jedną wolę, spojrzenia, które pragnienie spowiło krwią. Dostrzegam je wszystkie, prowadzą mnie do tego, które, błagalne i zagubione w bladości wycieńczającego głodu, zdaje się żądać rekompensaty za wszelką niedolę. Za wszystkie ludzkie klęski z wyjątkiem jego własnej.
– Nie w życiu mieszkałam, lecz w śmierci. Odkąd pamiętam, zmarli stawali przede mną na baczność: „Choćbyś się odwracała, kryła się, zaprzeczała… jesteś częścią naszej rodziny i dziś wieczorem jej częścią się staniesz”. Przemawiali do mnie – czuli, szyderczy i życzliwi, lub wyciągali do mnie ramiona, na podobieństwo Chrystusa, upokorzonego Pana, albo jak obłąkany kat. Z zachodu na wschód, z kraju do kraju, od miasta do miasta kroczyłam wśród grobów. Prędko straciłam grunt pod stopami. Mógł być pokryty trawą czy brukiem, ja dryfowałam między niebem a ziemią, między podłogą a stropem. Moje obolałe, wywrócone oczy odsłaniały przed światem swoje przekrwione białka, moje dłonie – protezy dłoni, tak naprawdę, niosły dziedzictwo szaleństwa. Galopowałam przez chmury jak opętana, jak ktoś, kto żebrze o przyjaźń. Sama po części czując się potworem, nie byłam w stanie rozpoznać już ludzi, choć przecież ich kochałam. Widziano mnie lądującą w niebiańskiej dioramie, jak zmarznięta do szpiku kości powoli nieruchomieję, aż idealnie wtopię się w krajobraz.
Długo błądziłam, przemierzając miasto wzdłuż i wszerz. Dobrze je poznałam, to wcale nie miasto, tylko ośmiornica. Wszystkie równoległe ulice i zaułki zbiegają się w oślizgłym, nabrzmiałym centrum. Na każdej macce bestii rozciąga się linia domów o dwóch obliczach: z jednej strony niepozorne mozaiki, z drugiej ciężkie zasłony. To tam właśnie usłyszałam, z ust Véraxa, dobre wieści z Notre-Dame-de-Cléry, tam napotkałam piękne spojrzenie Violette nasączone najczarniejszym atramentem, tam właśnie Justus, Bételgeuse, Vérax i La Chevelure i wszystkie dziewczęta o imionach gwiazd lgnęły do przyciągających je bram. Ciemność, od czasu do czasu przeszywana niewidzialnymi promieniami, odsłania przed nimi świat stworzony na ich podobieństwo, samą rozżarzoną przezroczystość: szkielet i kształt serca. Bezgłośnemu obrotowi klucza w drzwiach wtórują kolejno rozbłyski siarki i acetylenu, rtęciowe halo otaczające mechaniczne ciała. Najpierw różowe, a później zielone…
Kiedy już minie godzina uwodzenia, ciała zostają wyrzucone na ulicę mocą tego samego złożonego mechanizmu. Z twarzą o nowej czystości wracają na szczyty, z których wedle ich własnego mniemania pochodzą (tak będą myśleć, tępaki, kiedy już znajdą się w swojej dzielnicy).
Za dnia pokryta piaskiem ośmiornica nie zostawia śladów swoich manewrów i konwulsji, możemy obrać kurs na tę słoneczną plażę.
Z pewnością właśnie na takiej plaży odkryłam niebo, niebo bezkresne i czyste, w którym zaginął latawiec. Wierząc, że go doścignę, ponieważ moje oczy nie chciały go opuścić, biegłam bez końca, próbując go złapać. Zdyszana, rzuciłam się na piasek: przesnuł się między moimi palcami z ciepłą pieszczotą, która wywołuje śmiech.
Nieunikniona procesja: te kobiety w czerni prowadziły mnie ulicami pełnymi lodowatego wiatru w stronę „gotyckiej willi”, w której oknach odbijało się purpurowe słońce. To pierwszy dzień mojego życia, który oglądałam nie tylko patrząc, ale i widząc.
Zostawiając tam Wspomnienia, rumowiska i rusztowania poronionego życia, brązy i sztukaterie wszystkich cywilizacji, i zdając się na wąską przestrzeń tabliczki do pisania, pewnego pięknego wieczoru stanęłam na rogu ulicy w samym sercu miasta wśród odlatujących gołębi. Chmara ptaków wędrownych runęła nieopodal, w miejscu, w którym, wiecznie opętana przez demona ciekawości, mieszałam się z tłumem.
Czekaliśmy na pochód. Widziałam sztandary i chorągwie niesione przez rachitycznych chłopców i zgarbionych staruszków (z witkami w dłoni); widziałam proporce i upstrzone błyskotkami szaty pocących się księży (pachy cuchnące i zielone); widziałam szkaplerze i utytłane różańce młodych dziewcząt, bojaźliwych dzieci Maryi: „Ojcze, miałam grzeszne myśli”. Wszyscy krzyczą, czuć ich zgniłe oddechy: jesteśmy na a a a dzieją Francji. Starcy, kiwając głowami, z których zwisają tłuste włosy, odsłaniają sztuczne szczęki pełne resztek zjełczałej hostii.
A więc tu jesteś, świętości szalona, pośród tych wszystkich flag! Można by się uśmiechnąć z pobłażaniem albo wybuchnąć śmiechem… ale nie, zostaję tu, by dalej pluć krwią moich przodków, która cię przypomina. Czy nie przestanę wkrótce odrzucać ten przytłaczający ciężar? Tak, już niedługo, Weronika uśmiecha się do mnie ze swoją tkaniną ociekającą Jezusem, Matka Dziewica i jej korona kołyszą się w oparach kadzidła, podobnie jak wielkie gwoździe przybite do kłody i strugi krwi. Za czerwoną lampą, jedynym źródłem światła w „kaplicy Siedmiu Boleści”, Święta Twarz płacze oleistymi łzami. Były to rekolekcje, czas zadumy, miałam siedem lat, byłam na kolanach i drżałam. Ze złożonymi nogami i dłońmi, zmuszałam się do wymyślania grzechów, jako że te, które popełniłam, wydawały mi się błahe, nielicujące z powagą nabożnych min, surowości tekstów i modlitw. Wymyślałam… ksiądz przyjął mnie w ciemnym pomieszczeniu, przez które szłam przerażona, i wyspowiadał mnie tam na kolanach. Zamówił mi dorożkę. Dom był daleko: „między Sainte-Anne i La Santé”, wyjaśniła moja mama stangretowi, długo jeszcze trzęsłam się na mokrym filcowym siedzeniu, lękając się śmierci na każdym zakręcie, gdy konie wpadały w poślizg na ulicach spływających deszczem.
W końcu i ja musiałam przyjąć komunię, wstydziłam się, że nie wiem, jak to zrobić i że w ogóle zadaję pytania. „Przede wszystkim nie możesz dopuścić, żeby dotknęła zębów”, mówiła mi matka. Co za okropna dyskusja o języku i obślinianiu dobrego Boga! Tak długo robiłam to bez powodzenia, że zaczęłam w końcu wątpić, czy on tam rzeczywiście jest… Bóg. Ta myśl już mnie nie opuściła, nie byłam w stanie zająć się niczym innym: płakałam. Widząc moje emocje, rodzice i ksiądz radowali się moją skrajną pobożnością. Nie zawracałam sobie głowy pytaniem: czy mogłam uniknąć grozy tego, co się wydarzyło? Czy nie byłam już naznaczona grzechem śmiertelnym? Mówili o żarliwości… Pierwszy raz błogie uśmiechy, wyniosłe oblicza dorosłych wydały mi się obce, podejrzane. Mimo wszystko byłam dumna, że jestem jedynym dzieckiem, którego Pierwsza Komunia Święta przebiegła, zgodnie z życzeniem mojej matki, bez żadnej przyziemnej radości, która mogłaby zakłócić odświętny charakter tego dnia.
A ta odświętność przetrwała i rozgościła się jeszcze na strychu. Była to rupieciarnia pełna kufrów i starego szmelcu. Okno, otwarte na stałe, pokrywała gruba zasłona przepuszczająca światło jak witraż. Przesiadywałam tam godzinami, uciekając ich nudzie we własną nudę, łącząc się ze swoim straconym ciałem. Doszło do tego, że pewnego dnia porozsuwałam zwały rupieci, aby dosięgnąć okiennej kraty i otworzyć ją: jedynie z tego pokoju dało się zobaczyć wszystko, co znalazło się obok przechwyconego balonu, który spadł do ogrodu sąsiadów. Z odległości dwudziestu metrów można było wypatrzeć gondolę uwięzioną między płotami, na wpół sflaczałą pomarańczową powłokę oplecioną grubymi linami, wciśniętą między dachy i gałęzie drzew. Na samym końcu zobaczyłam pilota wyłaniającego się z tej niejednolitej masy: malutki rozmiar tej istoty, która spadła z nieba, wydawał mi się niezwykły i rozczarowujący. Było to wydarzenie nieporównywalne z niczym poza tchnieniem powietrza wpadającym do środka mojego zatęchłego strychu.
Byłam bez przyjaciół. Wszyscy zostali odrzuceni przez moją matkę jako „zbyt bogaci” lub „nie dość pobożni”. Biedaczka naturalnie musiała zwracać się do sąsiadów lub wyświadczać im przysługi, pozwalać swoim dzieciom bawić się na dworze, rozmawiać ze sprzedawcami, poznawać historie z sąsiedztwa. Jej „sytuacja” pozwalała jej jednak okopać się w całkowitej nieufności wobec wszystkiego, co nie było Rodziną oraz w absolutnej niewiedzy o tym, co na świecie może być radosne, aktywne, ruchliwe, żywe, życiodajne lub po prostu ludzkie. Wzmianka o tym, że można „wejść w relację” lub „dostać coś”, wpędzała ją w stan podniosłej paniki, której skutki musieliśmy znosić. Mój brat i tak przysparzał już nam kłopotów swoją nonszalancją, wybuchając szalonym świętokradczym śmiechem, który trzeba było tłumić w salonie i w kościele.
Dom zawsze miał w sobie coś ponurego i niezmiennego. Wizyty listonosza wyczekiwałam z ekscytacją przez wzgląd na rzadkie listy z Afryki, Ameryki lub Chin pisane przez dalekiego wuja. Nawet jeśli na zdobionej tacy z brązu ciągle leżały tylko rachunki, zawiadomienia i L’Echo de Paris, każdego dnia czekałam na pocztę złożoną z opasłych kopert, niezwykłych znaczków i dziwacznego pisma.
Choć miała gosposie, moja matka pozostawała nieustannie przejęta opieką nad domem, przejęta lękiem z powodu kurzu, naftaliny i wosku. Nie było dnia bez nowego zadania, które by ją pochłonęło i wywołało huragan wśród rzeczy i ludzi. Nazywało się to „sprzątaniem” i nigdy nie miało końca. Wszyscy musieli być w pogotowiu i brać aktywny udział w powszechnym zamieszaniu. Dzieci i gosposie, reagujące wzajemnym rozdrażnieniem na swój widok, przychodziły i wychodziły, na górę i na dół, niczego się nie pominęło. Jedynie rupieciarnia ze swoją aurą niedostępności i światłem witrażu pozostała nietknięta.
Tam się ukrywałam i tam, siedząc na starym kufrze z moleskinu udającym konia lub na plecionej ławeczce, bez końca opowiadałam sobie historie, przede wszystkim zaś tę sprzed moich narodzin, z czasów, kiedy mieszkałam w niebie. Albo kontemplowałam żarliwie słodycz białego Jezusa lub blond Józefa, obrazy niebieskie, różowe, złote, gwiaździste, otulone jedwabiem, we wstążkach. Albo myłam moją lalkę i wyruszałam na poszukiwania mojego ciała, które nauczono mnie ignorować. Ciekawość dziecka w stosunku do własnego brzucha pojawiająca się w chwili, gdy wie, że Bóg wszystko widzi i że idzie za nią na ten strych. Ciekawość, a następnie strach. Życie prędko rozpięło się między tymi dwoma biegunami: z jednej strony sacrum i oddawana mu cześć, z którą należy się obnosić (jak moja matka zapadająca się w sobie po przyjęciu komunii), z drugiej brud, część wstydliwa, której nie wolno nazywać. Wzięte naraz o ile bardziej tajemnicze, bardziej pociągające, bardziej intensywne niż ponury i niezmienny dom. Tak oto miałam lawirować między hańbą a wzniosłością w ciągu tych długich lat, w których prawdziwe życie było zawsze nieobecne.
Były sobie te dumne robotnice, które idą do pracy, jak tylko podetrą tyłki swoim maluchom i rzucają im na odchodne z szorstką czułością, nie cackając się: „Nos wydmuchaj, pupę umyj i już możesz być nierobem”. Przynajmniej dzieci mogły rozpiąć przy nich spodnie, nie bojąc się, że trafią do piekła. Pozór miłosierdzia, cnotliwe minki – nic z tych rzeczy. „Moja biedna damo”? Wymierzyłyby wam siarczysty policzek w biały dzień.
Były sobie te praczki, którym zazdrościłam, że mogą moczyć ręce w Sekwanie: „Ty, ze swoimi pieluchami, przestaniesz kiedyś podlewać mi gównem chusteczki? Inaczej naszej damie nie będzie z nimi do twarzy”, wybuchały śmiechem i ginęły w trzcinach. Po skończonym dniu pracy młode praczki wstawały z kolan, mając na czole i pod pachami intensywny pot, pięknie pachnący mokrym od prania drewnem i ciepłą słomą, z której zrobione były ich kosze, wstawały z kolan z bólem w nerkach, wymęczone, na odchodne przyglądając się odbiciom swoich biustów w rzece.
Były sobie te cyniczne burdelmamy, które jeździły od Marsylii po Buenos Aires, nosząc w sercu wielką miłość zatopioną w absyncie.
Egzystencja tych ludzi była szorstka i krucha, ani lepsza, ani gorsza od innych, przyglądając się ich twarzom, dostrzegałam jednak bezpośredni sens życia, które nabierało wyjątkowego posmaku, kiedy myślałam o innych ludziach, o mojej matce i kobietach w czerni wychodzących z kościoła, o ich wielkich uczuciach, z których niewiele wynikało. Robotnice, praczki, burdelmamy potrafiły cieszyć się życiem tak, jakby źródłem radości nie były jedynie rzadkie rozrywki nadpsute lękiem budzącym się na myśl o tym, co przyniesie jutro. Wy, tam, widzę was, całe zrobione z przemilczeń i reguł, węszące śmierć na każdym rogu, bojące się życia, pragnące choroby. Widzę was, wstyd i niemotę, dni wypełnione waszymi obowiązkami: obowiązkami „rodziców wobec dzieci”, „przełożonych wobec podwładnych”, grzesznika wobec stwórcy. Widzę was, ciche i delikatne, ponure i surowe, mordujące radość i żyjące wybiórczym miłosierdziem, które ignoruje człowieczeństwo.
Jaka prosta i słodka była Christiane, córka naszej sprzątaczki, która rzuciła się przez okno, ponieważ jej matka zaniosła węgiel do piwnicy. Bo tak to właśnie było: nadzorowana cały tydzień przez swoją panią, która stawiała, przestawiała i liczyła swoje czarne bryły, pani Beuchet została w końcu „przyłapana na gorącym uczynku” i zaprowadzona na komisariat. Córeczka, zaniepokojona, że mama nie wraca o tej godzinie co zwykle, poszła jej szukać i została przywitana tymi słowami: „Twoja matka jest złodziejką i sprawię, że pójdzie do więzienia”. Christiane całą noc czekała w swoim pokoju, a gdy o szóstej rano wciąż nikt się nie zjawił, skoczyła z siódmego piętra. Prosiłam o wyjaśnienie tego nieszczęścia, ale „nie wolno” było o tym mówić. Winą obarczano sprzątaczkę, tyle. Nalegałam i moja matka, która żarliwie oskarżała „nazbyt surową” panią domu, tłumaczyła mi, że mimo wszystko nie można „tolerować kradzieży u siebie, a poza tym jest to grzech śmiertelny”. Trwałam w przerażeniu, kolejny raz wnioskując, że grzech śmiertelny prowadzi do śmierci.
Christiane poznałam pewnej niedzieli; przyszła z mamą, która miała mnie zaprowadzić na mszę. Blondynka, dwanaście lat, cała na czarno, miała na szyi długie białe futro, które opadało jej aż do chudych kostek. Zdumiało mnie to futro, wypytywałam o nie w domu.
– Noszenie takich rzeczy jest wulgarne i całkowicie nie na miejscu, nie powinnaś rozmawiać z Christiane.
A ja, zawsze ślepo naśladująca tak bardzo pewnych swego i wszechmogących dorosłych, wstydziłam się znaleźć z Christiane na tej samej ulicy i nie odzywałam się do niej ani słowem. Co do tragedii, dowiedziałam się później tylko tyle, że „to mleczarka ją znalazła”. Wyobrażałam sobie tę mleczarkę z jej butelkami, a potem na ziemi… Wspominałam to długie boa o białej grzywie, przywodzącej na myśl dziecięcą czuprynkę, i coś mi zaświtało, mieszając się z prawdziwą nienawiścią do słów, które potrafią zabić. Pani Beuchet nigdy już do nas nie wróciła.
– Dlaczego?
– Dlatego że nie powinniśmy mieć nic wspólnego z podobnymi historiami.
Tak, te szorstkie i pulchne dłonie potrafiły pięknie działać, potrafiły utrzymać porządek w domu. Potrafiły zapisywać jadłospis, trzymać pęk kluczy, „skromnie” zdejmować dzieciom ubrania, składać się do wieczornej modlitwy, obejmować nimi twarz w fałszywych ekstazach, klepać je po twardych kościach, zapisywać wspaniałym krągłym pismem w moim zeszycie do katechezy: „Postanowienie”.
Te nieszczęsne postanowienia, w których zawsze chodziło o moje powstrzymywanie się od złości, pękały jak bańki mydlane, tęczowe bańki, które, wraz z mlekiem krochmalnym, zatrzymywały mnie na wiele godzin w garderobie.
Bardzo lubiłam młodą pokojówkę. Pewnego dnia opowiedziała mi o swoich nadziejach związanych z małżeństwem i macierzyństwem:
– Kiedy będę miała dziecko, będę je ubierała całe na biało.
– Nie będziesz mogła, jesteś przecież biedna.
– Nie jestem biedna, mam robotę, a mój narzeczony pracuje w metrze.
To słowo, praca, niczego mi nie poukładało w głowie, wręcz przeciwnie, w dalszym ciągu przekonywałam więc młodą dziewczynę, że jej dziecko nie będzie mogło być dobrze ubrane. Zaczęła zasypywać mnie rwanymi zdaniami o tym, że praca nie czyni cię szpetną i brudną, że ludzie pracujący nie żebrzą na ulicach, „pracownik to już nie to samo, co robotnik, a z ciebie, z ciebie jest bardzo złośliwe dziecko”. Jej gniew wpędził mnie w rozpacz, przemyślałam to wszystko, stosując logikę, jaką dała mi moja edukacja. Przede wszystkim pracownicy metra zaliczali się do osób, do których moja matka zwracała się konkretnym tonem, nie podawało im się ręki i nie mówiło się „Dzień dobry panu”, tylko po prostu dzień dobry i kropka; dalej, pokojówka nie może się równać z moją matką… a do tego ni stąd, ni zowąd, nagle zaczęła ustanawiać zbyt wyszukaną jak dla mnie hierarchię. Uliczni żebracy, robotnicy, pracownicy, co to ma wszystko znaczyć? Henrietta próbowała mi to wyjaśnić poprzez stopień brudu, jaki łączy się z każdą z tych grup. Rozumiałam to tym lepiej, że mieszkaliśmy w pobliżu fabryki i że często zabijałam nudę, usadowiona w oknie, przyglądając się mężczyźnie krojącemu miedź piłą tarczową. Wymienialiśmy uśmiechy i miny. Pewnego dnia obciął sobie kciuk: natychmiast pojęłam, że doszło do wypadku. Okno zostało zakazane, patrzyłam bowiem zbyt długo, a owo widowisko wzbudziło we mnie dramatyczny niepokój. Henrietta wyjaśniła mi, że ten młody mężczyzna, on sam był robotnikiem. Nie mogłam w to uwierzyć: „Jak to był robotnikiem, przecież tak go lubiłam?”
Oto więc, dokąd prowadziły surowe nauki mojej matki – do obowiązków przełożonych wobec podwładnych – i do owych słynnych oparów miłosierdzia, które dusiły wszelkie zarazki ludzkiego współczucia, wielkiego i spontanicznego. Dziecko odrzuca wszystkie „obowiązki” i idzie przeciwną drogą lub wręcz małpuje postawę dorosłych z odrobiną pogardy. Jako ośmiolatka nie byłam już człowiekiem.
♦
Była sobie wieś.
Nauczyłam się rozpoznawać kwiaty cienia i kwiaty wodne, heliotropy i dziurawce, nenufary i wszelkie gatunki trzcin. Wiedziałam, że są ptaki wieczorne i ptaki nocy: nietoperze, sowy, puchacze, puszczyki wypadające z gniazd i tonące w wiadrach nawiedzały mnie we śnie. Wierzba płacząca okrywała mnie swoimi gładkimi liśćmi, jaskinia witała mnie swoim wilgotnym chłodem, miałam ślepe kocię w płaszczu, ślizgało się po mojej klatce piersiowej. Znikałam między murem a bluszczem. Tam stawałam się pajęczycą, kosarzem, skolopendrą, jeżem, czym tylko chciałam, być może wręcz bestią w oczach dobrego Boga.
Odkrywałam pola pszenicy, kukurydzy, koniczyny różanej, ugory pełne maków i chabrów, pola otoczone przez wierzby i topole. Za ogrodem warzywnym rozciągała się równina, lśniąca w słońcu, cykały świerszcze, brzęczały trzmiele i brudne muchy w nawozie. Szłam w samo południe, z nie dość osłoniętą głową, szyją uciskaną ciasno zawiązanym batystowym szalem, z gołymi nogami pokłutymi sianem. Szłam z nowym smakiem na gorących ustach, pięknym zapachem lawendy i rumieniącą się skórą, by poczuć zawrót głowy i oczarowanie.
Stojący ponad tym wszystkim ojciec o czystych, szczęśliwych i jakże błękitnych oczach, pokazywał mi naturę. Dzięki niemu poznałam ważki, zimorodki, strzyżyki, jętki i robaczki świętojańskie, krzyżówki, kokoszki i wszystkie ryby. Dzięki niemu poznałam drzewa i pory roku, mech i żywicę, potok, las i ogień.
……………………………………..
Perły, magiczne skrzynki, w których drżą kolory, dziecięce palce zaciśnięte na wieku, perły ze szkła, perły emaliowane, naszyjniki z kości słoniowej i koralów, firmament małych dziewczynek. Perły białe, perły czarne (gdzie są?), rdzawe anioły, mętne słowa… Moje korony z kwiatów, odkrywam je na twarzach bohaterów; kwiaty szklarniowe i kwiaty jabłoni, na cmentarzu: grobowa rupieciarnia.
Tutaj szorstkie i pulchne dłonie wciąż potrafiły pięknie działać. Do rytuału sprzątania dołącza rytuał śmierci obejmujący zdjęcia, chorągwie, flagi ze wszystkich stron. Te dłonie z rozkoszą przycinają wysokiej jakości krepę i zamykają drzwi na cztery spusty: żałoba była całkowita, absolutna, wieczna. „Pani, wypiłaś kielich do dna”. A obszlochane dłonie, drżące ze wzruszenia, odpisują na kartce o grubym czarnym obramowaniu: „Błogosławiony niech będzie Bóg i Ojczyzna”. Odtąd będziemy żyć z rent i wielkich wzruszeń w atmosferze zgniłych i przechodzonych smutków.
…Jeden z nich przyszedł oddać ostatnie tchnienie w domu, w moim pokoju. Moja siostra chciała, bym na to patrzyła. Tym razem szlochałam i ja, zawstydzona, że strach wycisnął mi z oczu łzy przy ludziach, mnie, która zwykle mogła płakać tylko w ciemności. Weszłam po schodach, które wiodły mnie do pokoju, w którym przebywał, podczas gdy całe moje ciało, aż po stopy, chciało mnie stamtąd odciągnąć, jakby moje kolana nie chciały się ugiąć: z całych sił broniłam się przed widokiem śmierci, a wkrótce potem przyniósł mi on dziwną ulgę.
Czy wiedziałam, dokąd powiodą mnie te wszystkie zmartwienia? Nie wiedziałam już nic. Idąc w procesji, w podniosłej chwili myślałam, że mokra krepa dziwnie pachnie w słońcu, okropnie się też bałam, że wybuchnę śmiechem, że nieświadomie się uśmiechnę, że nie będę potrafiła się powstrzymać; zaciskałam zęby z całej siły, kiedy mijał mnie przyjaciel mojego ojca, roniłam kilka łez, a potem wszystko zaczynało się od nowa: tym razem, stało się, wybuchłam śmiechem, ratunku! Zmuszałam się więc, by wyobrazić sobie, jak wyglądają teraz twarze nieboszczyków, ale ich imiona przywodziły mi na myśl piosenkę o szczególnie radosnej melodii, kończyła się ona tak:
Są martwi, martwi, martwi,
André i Rémi
Są martwi, martwi, martwi,
Tata, André i Rémi
Są martwi, martwi, martwi,
Tata, André, Lucien i Rémi.
To właśnie w jednej z tych chwil tak bardzo obwiniałam się, że nie osiągam poziomu ostentacyjnego żalu dorosłych, aż stało się coś strasznego. W trakcie przenoszenia trumny z karawanu do rowu ze skrzyni pociekła woda, zaczęła cieknąć i już nie przestała, oblewając tragarzy, którzy próbowali się ratować z opresji, nie przerywając ceremonii. Jeden z nich, straciwszy cierpliwość, wyrzucił z siebie jedno z wulgarniejszych przekleństw, podczas gdy jego towarzysze patrzyli po sobie i cofnęli się, przerażeni. Moja głowa stała się zbyt ciężka. Miałam wrażenie, że dół zdążył rozrosnąć się do tego stopnia, że pochłonie nas wszystkich gorąca ziemia i że nie będziemy musieli już trwać w przerażeniu, przyklejeni do cudzych grobów, w ciasnej przestrzeni przeznaczonej dla dzieci, w tych małych uliczkach wysypanych białym żwirem, gdzie skacze się na jednej nodze, gdzie jest niewygodnie, gdzie jest tak bardzo zimno, gdzie wszystko tak boli. Nie zależało mi już nawet, żeby się skończyło. Miałam po prostu ciężką głowę, zbyt ciężką…
Czyżby mój dziecięcy umysł miał się pogrążyć w owej nieprzerwanej fali katastrof, które będą odtąd wypełniać życie mojej matki?
Tragiczne wieści, wizyty z kondolencjami, podróże żałobne, msze rocznicowe, defilada przyjaciół rodziny, artykuły prasowe, przywdziewanie welonu i nawoływanie do „Religijności”, była to woda na młyn całego orszaku starych pobożnic, które nie miały innego zajęcia i odwiedzały nas, zwęszywszy żałobę, żeby napaść się heroizmem w cieniu naszej rodziny i opowiedzieć o innych dramatach, innych tragicznych przypadkach, z których żaden, jak się zdaje, nie dorównywał pięknem temu, co działo się u nas. A potem, niczym parweniuszki, co spotkały szlachtę, szły rozgłaszać światu nasze chwalebne nowiny i inne żałoby. Pewnego dnia, który był taki, jak ten, tylko jeszcze gorszy, uznałam, że warto pójść do szkoły. Co się tu zmieniło? Czyż nie płakaliśmy od miesięcy? Dlaczego by nie wyjść z domu? Zostałam jednak przywołana do porządku, zawstydzona moim zachowaniem, moim „brakiem serca”. Zostałam więc na miejscu, u boku mojej matki, której szlochy podwajały się przy kolejnych wizytach. Wbrew sobie dostrzegłam, że nie wyciera ona łez ani nosa, efekt był nieznośny, pomyślałam, że to po to, by mieć „twarz skąpaną we łzach”, jak piszą w książkach, czułam się winna. Jedna z moich ciotek, przeciwnie, ocierała nozdrza i powieki drobnymi uważnymi ruchami, w trosce o efekt całościowy, to też wydawało mi się dziwne. Z własnego kąta obserwowałam spektakl cierpienia. Od czasu do czasu ktoś wspominał o dzieciach, moja matka mnie wtedy przywoływała, miałam wrażenie, że spektakl obraca się w komedię, ponieważ damy robiły do mnie litościwe minki i była w tym jakaś przesada, która mi nie pasowała. Wstydziłam się za swoje suche oczy, a następnie miałam srogie wyrzuty sumienia, że nie cierpię dość mocno, ponieważ, w ogólnym przygnębieniu, zdarzyło mi się śledzić wzrokiem lot muchy, jej trasę na oknie, i bardzo się cieszyć, kiedy potarła o siebie nóżki lub skrzydełka, zdarzyło mi się też poczuć duży głód i zapragnąć rozrywek. Dziecko ucieleśnia życie, ruch, całe składa się z przemian i nagłych odrodzeń… nie oszczędzono mi jednak cichej mszy w krypcie.
A mimo to pojawił się promień słońca. Było nim jasnowłose dziecko, dwuletnia dziewczynka, do której natychmiast przywiązałam się bardziej niż do kogokolwiek na świecie. Plotłam wianek z kwiatów na jej głowę, a jej uśmiech mnie oczarował. Pewnego pięknego dnia nie przyszła już do ogrodu. Chciałam ją zobaczyć: „Wykluczone, jest chora”. Jej przeszywające krzyki dotarły w nocy aż do mnie. Przypadkiem usłyszałam słowa dorosłych: „Bardzo źle to wygląda, ropa cieknie jej z oczu i uszu”. Te słowa tańczyły w mojej głowie. Powstrzymywałam się przed wejściem do środka, dostrzegłam jednak małą zmarłą, ubraną na biało, pokrytą różami. Kolejny raz trumna przewędrowała przez dom i poszliśmy do kościoła. Trzymałam jedną ze wstążek wychodzących z czterech rogów konstrukcji przyozdobionej czarnymi rzeźbami, dźwiganej na ramionach mężczyzn. W kościele czuwałam przy trumnie zupełnie sama w trakcie „śniadania rodziny”, oczekując przejścia na cmentarz. Cierpienie i strach doprowadziło mnie do kresu sił. Zdawało mi się, że spod sterty róż rozchodzi się zapach. Czy dusza małej zmarłej poleciała do nieba na tym świetlistym promieniu przecinającym witraże kaplicy? Ależ skąd, czuwałam przy niej na klęczniku…
Małą skrzynię umieszczono w dole. Wtedy, dopiero wtedy, zrozumiałam śmierć, tę i wszystkie pozostałe.
Apatia tych długich dni z wolna zaczęła mnie pochłaniać. I ja byłam „w niebezpieczeństwie”.
– Czy niedługo umrę? – gdzie jest ta czuła siostra, która troszczy się i odpowiada:
– Nie, już się o ciebie nie boimy.
A więc bali się. Tak właśnie myślałam. Podczas nieprawdopodobnych nawrotów choroby czekałam, ot tak, po prostu, w rzeczywistości bowiem miałam równe szanse po stronie żywych i zmarłych. Pewnego dnia wsunęli mi pod poduszkę medalik z Lourdes. Podskoczyłam i rzuciłam nim w twarz mojej siostrze, mówiąc, że go nie potrzebuję. Ksiądz przyszedł z komunią, błagałam, żeby zostawił mnie w spokoju, ale nie, trzeba było iść tam, gdzie wszyscy i dalej znosić te komplikacje, te niezwykłe nastroje, te tkaniny i przedmioty. Zmuszałam się do zadumy, lecz, choć wierząca, w dalszym ciągu byłam „nieobecna” i księga spadła na obrus. W trakcie tych dusznych nocy oglądałam fotografię zmarłych. Wreszcie poczułam się lepiej. Pielęgniarz bez rąk, który został zwykłym stróżem, przychodził codziennie i zanosił mnie na słońce. Wkładał ramiona pod moje obolałe ciało, obracał je na drugą stronę swoimi kikutami i umieszczał je na zgiętych przedramionach. Bałam się tego mężczyzny i tej czynności, i wolałam zostać w łóżku. Od tej pory przenosił mnie na noszach. Ja też byłam „ofiarą wojny”.
Szorstkie dłonie były całe spuchnięte. Przez cały rok wykręcały okłady z wrzącej wody, napełniały kompresy lodem, dorzucały do ognia. Te dłonie, całe spękane, z których uszła krew, zrzekły się „dla mnie” wielkiego złotego pierścienia.
Usłyszałam, że mój ojciec chrzestny, któremu funkcję tę wyznaczyła zakonnica, alpejski myśliwy, został zabity. To właśnie on wysyłał mi na początku wojny zdjęcia kaplic wojskowych z Joannami d’Arc, całymi we wstążkach, a później pierścienie, łuski po nabojach. Odpisywałam mu na małych arkuszach papieru (w dziecięcym formacie). Kiedy szedł na przepustkę, czekałam na niego jak na radość, coś niezwykłego, czekało mnie jednak bolesne rozczarowanie.
– Myśleliśmy, że opowiesz piękne historie swojej małej chrześniaczce – ale był tu, z nami, niemy. Kazali mi zadawać pytania, pytałam więc: „Jak wyglądają ataki?”. Przy deserze odmawiał ciasta, ciasta przekładanego śmietaną i konfiturą, byłam skonsternowana, naciskałam, więc włożył palec aż do gardła: bolały go zęby i cukier nie był mu w ogóle w smak. Wyrażając głębokie niedowierzanie, powtarzaliśmy: „coś podobnego”, rysując w powietrzu kawałek ciasta na talerzu, aż wziął kęs, połknął go, a resztę zostawił. Pierwsze lody zdecydowanie nie zostały przełamane i nie poznaliśmy historii bitew. Moja matka była urażona jak w dniu, kiedy przyjęła przyjaciela mojego brata, którego zostawiła samego w salonie, po czym zastała go tam szlochającego w gronie kuzynów.
Powiedział coś w rodzaju:
– To straszne, straszne.
– Odwagi! – odpowiedziała moja matka, która, opowiadając nam później tę historię, dodawała: „Prawdziwy żołnierz nie płacze”. Miesiąc później zginął.
Zniknięcie mojego chrzestnego pozostawiło mnie obojętną: nic mnie już nie poruszało, nie potrafiłam pisać ani chodzić i wolałam nie mówić. Miałam trzynaście lat i wyglądałam jak mały kościotrup. Otępiała, bardzo posłuszna nakazom matki, stałam się jej nowym obiektem kultu, jej bohaterką, ocaloną dzięki jej opiece przed chorobą, która pozostała zagadką. „Czyż nie zostałam obdarowana drugim życiem?”
Wkrótce za sprawą wyzwolicielskiego Ave Maria świętokradztwo wtargnęło do mojego życia, w którym mnie uwięziono: „Niech będzie pozdrowiona! Ma ryja – matka Boga”[1].
Nie odwiedzał nas nikt z wyjątkiem „Wielebnego Opata”, jedynego, prawdziwego, wielkiego przyjaciela rodziny. Miał w zwyczaju brać moją siostrę na stronę, kłaść jej dłoń na piersi, mówiąc: „bądź spokojna” i dotykając ją od tyłu, podciągając jej spódnicę między pośladki i z powrotem w dół. Wydawało mi się to dziwaczne, obce, wstrętne. Moja siostra przyzwalała na to, najwyraźniej nie czując ani przyjemności, ani obrzydzenia, i nazywała tego księdza „kochanym Wielebnym Opatem”. Była prostoduszną i bardzo zdrową istotą. Pewnego dnia przyszłam do „Wielebnego Opata” i zastałam sześcioro młodych dziewcząt siedzących na ziemi w kręgu, zaszywających sutanny, majtki i kalesony. „Skoro nie potrafisz szyć, będziesz pruć” – i dla mnie znalazło się miejsce. Dla wszystkich dziewcząt urzeczonych tym lichym Rasputinem był to zaszczyt.
Wyjechał na wieś odprawiać msze rocznicowe. Pewnego ranka zakradł się do naszego pokoju, ukląkł, zaczął się modlić u podnóża łóżka mojej siostry i wsunął rękę pod kołdrę. Kiedy tu wszedł, była półnaga. Trwałam w oniemieniu. Ta historia z opatem budziła we mnie nieznośny wstyd, wstręt, o którym nie ośmieliłam się nikomu powiedzieć. Co mogłam powiedzieć? Jakich użyć słów? Miałam potężne lęki seksualne, którym nie sprostałby żaden słownik, nie wiedziałam nawet „skąd się biorą dzieci”, nie utożsamiałam jednak swoich lęków z manewrami księdza. To on wziął mnie któregoś dnia na kolana, deklarując, że objaśni mi w kategoriach medycznych, na czym polega małżeństwo, a później oskarżył mojego brata o sypianie z kobietami, wychwalał moją „inteligencję”, co mi schlebiało, i obwiniał moją matkę o to, że czyni mnie nieszczęśliwą, co było prawdą i sprawiało, że do niego wracałam. Kiedy wychodziłam, minęłam parę: młody mężczyzna i młoda dziewczyna, idący pod ramię, radośni, roześmiani; ten widok był dla mnie szokiem: „Nigdy nie będę taka jak oni”. Wracałam ulicą zgarbiona, z obwisłymi barkami: oddałabym wszystko, żeby to wyjaśnienie nie padło, żeby ten ksiądz, z jego obleśnymi manewrami i zapachem, nie istniał. Nigdy nic nie powiedziałam, stopniowo zachodziła jednak pewna zmiana: obwiniałam się w jego obecności za złe myśli, nie ośmielając się przyznać, że to on je wywołuje swoim zachowaniem wobec mojej siostry, zwłaszcza gdy zostawała w jego pokoju aż do drugiej nad ranem, a kiedy wracała do mnie, w kompletnie zmaltretowanym peniuarze, ja wciąż nie mogłam przestać trząść się ze strachu. Pewnego dnia po katechezie „Wielebny Opat” schował się za drzwiami, złapał mnie za ramiona i powiedział: „Nie mogą nas zobaczyć”, po czym przylgnął ustami do moich i uciekł. Przetarłam buzię z obrzydzeniem. Przyjął mnie u siebie, nie zapalając lampy, widziałam tylko złowieszczy blask armatniego ognia na ulicy. Wziął mnie na kolana, podwinął mi spódnicę i włożył rękę między uda, żeby, jak stwierdził, „powyrywać te małe guziczki na mojej skórze”, po czym dodał: „Z twoją siostrą robię tak”, rozchylił mi nogi, zbliżył dłoń do mojej płci, gwałtownie się poruszyłam i wyciągnął stamtąd dłoń, całą spoconą, w dalszym ciągu szczegółowo obmacywał moje ciało, trzymając mnie mocno w ramionach; potem się uspokoił. Szalenie pragnęłam stamtąd wyjść, dusiłam się. Od tej pory studiowałam tego człowieka i wszystkie jego gesty z całkowitą odrazą i nie pozwalałam sobie patrzeć, jak obściskuje moją siostrę za drzwiami.
Byłam osaczona.
Komu powiedzieć? Jak to powiedzieć?
Mój brat, z jego pożądliwością i pobłażliwym sposobem bycia, nie budził we mnie zaufania. Niczego nie traktował poważnie, a przed władzą rodziny bronił się radosnym i płytkim cynizmem. Kiedy wracał do domu po wielu dniach nieobecności, ignorował nastrój tragedii roztaczany wśród nas przez moją matkę z jego powodu. Przy stole obserwowałam jego spuchnięte usta i dziwną minę. Mój stosunek do niego zawsze był zawieszony między fascynacją i odrazą. Czytał Anatole’a France’a, to był jego Bóg. Wielebny Opat często przychodził na kolację. Był obrzydliwym żarłokiem i miał w zwyczaju łączyć koniuszki palców, ordynarnym i nerwowym gestem zgarniając najmniejsze okruszki, które spadły mu na obrus. Ach, te posiłki! Cisza przerywana wyłącznie modlitwą przed jedzeniem, a następnie pomniejszymi uchybieniami służącej w zakresie doglądania stołu; któregoś razu rozległ się ostry, metaliczny dźwięk: obrączka na serwetę pękła w mojej zaciśniętej pięści. Moja siostra zauważyła cierpkim tonem, że była „urocza” i bardzo cenna. Upierałam się: „Była zrobiona ze starych monet”; ona wykrzykiwała: „Mimo wszystko z metalu, na pewno miała zaciśniętą pięść!”
Komu powiedzieć? Moja starsza siostra interesowała się tylko sobą, swoją nieuświadomioną miłością do opata, swoimi sprzeczkami z naszą matką. Moja druga siostra płynęła z nurtem, a obie traktowały mnie jak dziecko. Moje kiepskie zdrowie wykluczało możliwość przyjaźni: ku wielkiej satysfakcji mojej matki, nie wychodziłam z domu. Nie brała jednak pod uwagę tego, że żyłam w swego rodzaju wewnętrznym śnie, który dobrze znałam tylko ja sama! Wtedy też patrzyłam z czarną zgrozą, jak zbliża się noc, każdego dnia z coraz większą. Wiedziałam, że w ciągu kilku godzin ruszę do walki, a choć będę próbowała oprzeć się pokusie, moja dusza zostanie stąd bez przeszkód porwana […] [luka w tekście – ŁK] o rozpustnej wyobraźni.
Letniego popołudnia brat chciał zaprowadzić mnie do swoich przyjaciół, „nieznośnego towarzystwa”, jak się u nas mówiło, „w którym kobiety starają się wszystkim dogadzać, co przecież jest zbrodnią, i gdzie młode dziewczęta wypowiadają to obrzydliwe słowo, flirt”. Czułam presję, mój brat nalegał, a ja szykowałam się na to spotkanie ze „światem”, jakby chodziło o niecodzienną ekspedycję. Zjawiłam się na miejscu, milcząca, „wyniosła”, niezdolna się przywitać, nieudolnie starająca się naśladować innych; wybałuszałam oczy: miałam wrażenie, że wszyscy ci ludzie odgrywają komedię, bawią się życiem. Wyłapywałam wszelkie dysonanse, niektóre bardzo mocne słowa, rzucane ze śmiechem, przyprawiały mnie o zgrzytanie zębów, inne zdawały mi się źle użyte, zbyt bogate w treść i zbyt ubogie w dźwięk. Mój brat był zirytowany moją postawą, czułam, że przyniosłam mu zawód, a przecież naprawdę chciał, żebym się „trochę odprężyła”. Kiedy w nocy po omacku wróciliśmy złą drogą, on był świeży i rześki po całym dniu uprawiania sportu, ja bardzo ponura: oglądałam groteskowe widowisko, w którym nie mogłam odegrać żadnej roli, spieszyło mi się z powrotem do moich książek.
Dotarliśmy do domu tuż przed burzą: na tarasie szalał obcy wiatr, słomiane fotele przesuwały się na wszystkie strony, lżejsze krzesło poleciało schodami w dół, okna i drzwi trzaskały na lewo i prawo. Wołaliśmy w pustkę. Jest tam kto?
Sąsiadka ukrywająca się za filarem zdawała się szpiegować ogród. Zapytałam ją: gdzie jest moja matka? Odpowiedziała: „Nie wiem, co się dzieje, ale wasza siostra pobiegła nad rzekę”. Charles pobiegł sprężystym krokiem (mawialiśmy, że zawsze jest na korcie, podczas gdy cała reszta chodziła po domu jak po dywanie prowadzącym do ołtarza). Moja matka wróciła, po chwili usłyszałam z oddali brata mówiącego: „Dałem jej solidnie po twarzy”; zza krzaków wyłonił się cień: Madeleine wracała do swojego pokoju, rzucając nam nienawistne spojrzenia.
Matka była w swoim żywiole: doszło do scen. Co się stało? Prowadziła zwykła rozmowę z Madeleine, która uderzyła się głową w mur, zatykając sobie uszy, a potem chciała się rzucić do wody. Matka poszła za nią nad rzekę, do miejsca, w którym robi się pranie, gdzie na szczęście zjawił się Charles.
– Czym sobie zasłużyłam na takie dzieci? …życie jest dla mnie zbyt niejasne… – i matka szła przez urojone pokoje z powietrza, z rękami na skroniach; jej opaski na głowie, zawsze gładkie, grube i nienaganne, były w nieładzie z powodu wiatru i gniewu. Mój brat, nieruchomy, z zaciśniętymi ustami, postanowił zamknąć Madeleine na klucz i nadzorować zaklinowane drutem okno. Kiedy zostałam sama z Charles’em, tym razem nie potrafiłam powstrzymać płaczu: „Ach! Jeśli to jest właśnie życie…” – „Ależ nie”, powiedział, z naciskiem na „nie”, rozdrażniony, że i jemu udzieliła się atmosfera dramatu, a potem dodał: „nie zaczynaj mnie denerwować, jeszcze tylko ciebie do tego brakuje”. Był głodny, zasiadł do stołu. Zignorowałam temat, jak to ujął, „zwykłej rozmowy”, ale wszystkich ich nienawidziłam, matki, brata, sióstr, tego, że niestannie czuję się współwinna w sporach między jednymi a drugimi i że u żadnego z nich nie znajdę odpowiedzi na moje pytania. Tego wieczoru byłam okrutna dla siostry i chciałam wyważyć jej drzwi: jeśli o nią chodzi, to przynajmniej mogłyśmy rzucić się sobie w ramiona i płakać razem w milczeniu. Te wspólne szlochy zawsze kończyły się wspominaniem ojca. Zmuszałyśmy się do mówienia na głos jego imienia, jakby ciągle tu z nami był, tak bardzo bałyśmy się tonu matki, która naprawdę zdawała się uśmiercać go po raz drugi.
Zdarzało mi się czuć wobec niej żal i głośno go wyrażać, broniąc ją przed bratem, ale jeśli kradła mi książki, natychmiast ogarniała mnie okropna ulga, kiedy mój brat, z własnych nieznanych mi powodów, przysparzał jej cierpienia. Broniłam Madeleine przed Charles’em, bowiem i ona głęboko odczuwała wszystko to, przez co w domu było mi źle i nie obśmiewała tego, ale byłam znowu z nim w jego radości i śmiechach, kiedy Madeleine wydawała mi się cieniem księdza. Kochałam moją siostrę i podziwiałam ją za te sprzeczności charakteru, które dawały o sobie znać przy każdej okazji. Gdy więc rozległ się alarm o locie zeppelinów i wszyscy zeszli do piwnicy, ona nalegała, by iść na dach, co skończyło się małą sceną, pomyślnie rozwiązaną mimo „powagi okoliczności”. Ale ona i tak tam weszła, a ja, pięć lat od niej młodsza, rozdarta między matczyną ostrożnością a egzaltacją mojej siostry, mimo wszystko podążyłam za tą drugą, nie chcąc przyznać, że nawet wąskie żelazne schody, strome i całe w kształcie spirali, jak te, które wiodą na Wieżę Eiffla, przyprawiały mnie o zawrót głowy. Wyszłyśmy na dach „wyższy niż sam Paryż”, skąd widziałyśmy światła latarni krzyżujące się u naszych stóp. Kochałam Madeleine za to, że każdego dnia, przy każdej okazji, występuje przeciwko mojej matce, czułam się jednak przerażająco oddalona od wszystkich, zdolna odgadnąć, czego chce każde z nich i niezdolna podzielić się swoją własną rzeczywistością z nikim na świecie.
Wkrótce straciłam wiarę, odmawiałam chodzenia na mszę i przyjmowania komunii na Wielkanoc. Mój brat, przeczuwając, że stałam się obiektem powszechnej dezaprobaty, powiedział mi raz: „Zobaczysz, razem będziemy się świetnie bawić”. Pozostawałam niechętna, chciałam „być grzeczna” i udawałam, że te słowa i ton mi nie odpowiadają. „Ale o co ci właściwie chodzi?”
Zapytana któregoś dnia przez brata: „jakie wrażenie zrobił na mnie Wielebny Opat?”, powiedziałam, co myślę: wreszcie wyszły ze mnie słowa, brat mi pomógł, poczułam ulgę, jakbym zrzuciła ciężar o wadze tysiąca kilogramów. Musiałam porozmawiać z matką, siedziała w swoim biurze nad księgami rachunkowymi, naprzeciwko niej stało zdjęcie mojego ojca.
„Masz czelność oskarżać Wielebnego Opata… nic dziwnego, ty, co nie chodzisz już do kościoła i Charles, który prowadzi rozpustne życie, zmówiliście się, żeby opowiadać straszne rzeczy” – i zaczęła się scena, jakiej w życiu jeszcze nie widziałam. Tym razem nie wstrzymałam się z odpowiedzią, powiedziałam wszystko i w rezultacie nie ustąpiłam ani na krok. Moja matka przeszła od apopleksji do śmiertelnej bladości, było mi wszystko jedno, potem dodała jeszcze, że jestem „podła”, powtarzając, że księża są święci, nie miałam dla niej krztyny litości. W końcu zaczęła błagać, żebyśmy zmieniły ton: „Pomyśleć tylko, co dla ciebie zrobiłam i jak się do mnie zwracasz! Masz serce z kamienia”. Przyparta do komody, odpowiedziałam: „Nie, z marmuru, bo jest zimniejszy”. Atmosfera stała się więc napięta: matka rościła sobie prawa do mojej czułości, ona, która „dała mi życie i okazała tyle troski”. Ogarnął mnie dziwny śmiech, odrzekłam, że nie miała żadnych dowodów na to, że była ze mną w ciąży, równie dobrze mogła pozwolić mi umrzeć, „wolałabym się nie urodzić”. Rozsiadła się w swoim fotelu, krzyczała, że nie wiem już, co mówię, i zapadła się w sobie. Wyszłam z pokoju bez żalu i łez. Kiedy po raz pierwszy zabrałam głos, powiedziałam wszystko, a końcowe przekleństwo wyssało z mojego ciała mięśnie, krew i kości. Odczuwałam ulgę, która wzniosła mnie nad ziemię, głuchą radość, która nie mogła liczyć na echo.
Doprawdy! Chciała, żeby otaczało mnie tylko krakanie kruków i klech[2], pohukiwanie sów, kłamliwe szepty, ukradkowe gesty w godzinie nietoperzy? Proszę bardzo! Pierwszy raz w życiu wszystko stało się jasne i przejrzyste jak ta pełnia letniego popołudnia. Szłam do ogrodu, białe motyle latały nad brzegiem, chmura komarów prosto w moją twarz, całkiem zdumiona, że dostrzegam te proste rzeczy, długo przesiadywałam nad wodą i tam właśnie nabrałam pewności, że życie mogłoby ugiąć się przed moim marzeniem, a ja nie poniosłabym klęski: będę cierpieć, ale i żyć.
Począwszy od tego dnia, pozornie spokojnego, niezakłóconego, zaczęłam przelewać swoje krzyki na papier. Te zdania wyrażały mój bezwład: „Czy nigdy nie będę w stanie odcisnąć swojego śladu na świecie! Kiedy tylko przestaję być sama, nie jestem już sobą, co robić? Czy nigdy już nie opuści mnie ta ogromna zdolność, co sprawia, że znoszę rzeczywistość, nie mogąc jej zmienić?”
Na nowo podjęłam naukę, lecz wskutek swego rodzaju siły wyższej nie byłam w stanie znieść nauczycieli i uczniów. Zarówno w trakcie lekcji, jak i na przerwach, miałam nagłe napady płaczu, których w żaden sposób nie dało się przewidzieć. Moje koleżanki wydawały mi się głupie. Słuchały mnie, przerażone, jak recytuję przekleństwa Kamilli[3]. Robiłam to „rytmicznie”, co później wydawało mi się pretensjonalne i śmieszne. Szłam do sali gimnastycznej, gdzie, wspinając się po linie po tysiącu prób, odkrywałam, że jestem zdrową i energiczną atletką. Wcielałam się po kolei w postaci Montherlanta albo D’Annunzia. Postanowiłam, że „dyplom będzie moją drogą do niezależności” i ponownie wzięłam się do nauki, nie mogłam się jednak ani na chwilę skupić, doprowadzić czegokolwiek do końca lub powstrzymać się przed rzuceniem wszystkiego bez powodu w momecie, gdy powinnam akurat pracować. Wobec przyjaciół najpierw postępowałam pod wpływem pasji, a następnie fobii. Z typową dla przestępczyni ostrożnością weszłam pewnego dnia do luksusowego sklepu, gdzie kupiłam puder i perfumy.
Jedna rzecz pozostała stabilna, pewna i nieodwracalna: moja areligijność. Matka chciała, żebym spotkała się z innym księdzem. Uznałam, że nie odmówię rozmowy, choć nie czułam się intelektualnie uzbrojona na spotkanie z człowiekiem niewątpliwie świetnie obeznanym. Pomyślałam, wbrew sobie: „Być może będzie to interesujące”, zarazem jednak ogarniała mnie panika. Jak wejść? Powiedzieć „dzień dobry”? Zacząć się tłumaczyć? Zanim tam poszłam, przyszyłam sobie do czarnego lakierowanego słomkowego kapelusza, niezwykle klasztornego, zapierające dech w piesiach zielone pióro postawione na sztorc. Sądziłam, że jeśli poczuję się sparaliżowana, myśl o tym absolutnie groteskowym przedmiocie rozbawi mnie i przywróci pewność siebie. Znalazłam się w zimnym, wilgotnym, przypominającym suterenę salonie z krzesłami ustawionymi wzdłuż białej ściany. Proboszcz wszedł do środka, zdawał się wahać, ja byłam miła. Sądziłam, że mam coś do powiedzenia, ale nie dał mi ani chwili: „Moje dziecko, Bóg pozwolił, by wśród apostołów znalazł się zdrajca, równie dobrze więc zdrajca może pojawić się wśród jego sług, bądź miłosierna”; wygłosił tyradę przeciwko „Wielebnemu Opatowi”, jakby chodziło o awanturę w sklepie albo walkę o wpływ, której obiektem była moja matka. Rzeczona „zdrada” w ogóle nie tkwiła w moim odejściu od religii, potrafiłam formułować sądy z wyższego poziomu i chciałam jedynie żyć od tej pory według swojego sumienia, nie miałam już bowiem wiary.
Nie pozwolił mi kontynuować: „Jak to? Ależ moje dziecko, wrócisz do Boga, zobaczysz, jestem tego pewien, moja maleńka, zaufania się nie traci… absolutnie… spotkamy się jeszcze, moja mała, na pewno, prawda?”
– Nie wierzę w to – wstałam, dodając, już ironicznie: „Do widzenia, panie proboszczu”.
Byłam na ulicy pewnego dnia pod koniec kwietnia i z ogromną satysfakcją odkryłam ciepłe światło na nowo. Witryna ukazała mi moje odbicie: szary prochowiec nie pasował do mojego ciała, czarne pończochy mi spadały, pióro stało krzywo. Wybuchłam szczerym i samotnym śmiechem na ulicy Vaugirard, następnie kupiłam żonkile i wróciłam do swojego pokoju, gdzie w pierwszej kolejności zamierzałam zająć się wyrwaniem pióra z kapelusza. Cieszyłam się, że spotkałam swojego brata i że jestem radosna w jego towarzystwie. Proboszcz był tak żałosny, że aż delektowałam się odrobiną żartów, czym przekraczałam znane mi dotąd granice mojego charakteru, dla którego bardziej typowe było odczuwanie „głębokiego szacunku dla wszystkich szczerych opinii”. Szacunku, który w moim domu zasługiwał na odwzajemnienie. W rzeczywistości zostałam oszukana. A więc to oni byli „władcami sumienia!…” Wszyscy oni są podobni do siebie z tymi ich pełnymi lęku oczyma i podstępnymi dłońmi, napisałam w zeszycie: „Religia? Wygodny parawan chroniący przed życiem, śmiercią, bólem. Wszystkie decyzje zapadają odgórnie, jakby chodziło o czynsz lub ubezpieczenie. Od tej pory będę żyć według własnego sumienia, tak – ale będę szukała… będę czytała… tak czy inaczej, nie potrzebuję nikogo mądrzejszego, by dostrzec wszechobecną hipokryzję. Stanowczo nienawidzę wszystkich. Czuję się przeraźliwie i majestatycznie samotna…”
Miałam siedemnaście lat.
[Poczynając od tego miejsca przejrzana kopia maszynopisu, która posłużyła za podstawę niniejszej wersji tekstu, sprawia wrażenie dopracowanej w mniejszym stopniu niż wcześniejsze partie.]
Zatopiłam się w muzyce, a potem nagle się od niej odcięłam, zanotowałam w zeszycie: „Równie cenna, jak narkotyk dla narkomanów”; zdawałam sobie świetnie sprawę, że słuchając jej całymi tygodniami, od Bacha do Debussy’ego, od Schumanna do Ravela, od Rameau do Manuela de Falli, od Mozarta do Strawińskiego, zmieniałam tylko jeden narkotyk na drugi, a w moim życiu nic nie było prawdziwe. To samo z czytaniem. „Czy nadejdzie w końcu ten czas rzeczywistości? Potrzebowałam rzeczywistości stworzonej na mój obraz, ale jaki jest mój obraz? Odkrywam siebie w tak wielu sprzecznościach, mam potrzebę, żeby moje życie „rosło” jak fuga Bacha: lejtmotyw, który przybiera na sile, wzbogaca się bez ustanku, scala, osadza, cofa i zamiera, naraz nietknięty i odmieniony. Bach był moją jedyną „moralnością”, Strawiński całą moją gorączką. Spośród malarzy lubiłam tylko prymitywistów lub Celnika Rousseau, Utrillo, niektóre rzeczy Picassa. Kochać malarstwo nie znaczyło dla mnie wpatrywać się w jedno płótno po drugim, było to dla mnie prawdziwe źródło życia, ale i w tym przypadku trzymałam się wniosku, ze swego rodzaju pogardliwą ironią wobec jego mocy i treści: „Równie cenne, jak narkotyk dla narkomanów”.”
Poza tym życie zaludniały istoty godne pożałowania. Wojenni przetrwańcy, kuzyni przychodzili do mojej matki. Pewien „amator sztuki” opłakiwał Reims, zapewniając wszelako, że sam nie zawahałby się zbombardować Florencji, gdyby to Włosi byli Szwabami, i że ta wojna była mimo wszystko „najpiękniejszym okresem w jego życiu, w którym czuł, że żyje”. Był z tych, co podgląda się z metra, pod zielonym abażurem z frędzlami z koralików, pod pozłacanym żyrandolem z drewna, albo w ich „uroczo udekorowanych wnętrzach, w bardzo nowoczesnym stylu”. Tam sobie żyją, robią porządki lub nieporządki, żona lub gosposia czyści, układa, rachuje. Tam sobie są, mają dywan pośrodku salonu, żyją rutyną dnia powszedniego i ciastem ze śmietaną co niedzielę. Zbyt przejęci własną cnotą, własnym bezpieczeństwem, czterema kątami własnego życia i poglądami swojego konsjerża, nigdy nie widzieli ludzkiego spojrzenia, zatrzymują się na pozorach, na wydmuszkach robionych na bazie „warunków społecznych”. A gdy mury przestają ich chronić: na wieść o skandalu w rodzinie nie są ani trochę poruszeni: budzi się w nich wścibstwo, czysta złośliwość: „było to całkowicie do przewidzenia”, przyznają sobie punkt za tę odpowiedź, wracają na swoje pozycje i pogrążają w gburowatym nastroju. Tam odbudowują mury, które będą ich jeszcze lepiej chronić, i tylko od czasu do czasu spoglądają spode łba, bowiem ich myśli są bardziej bezczelne niż czyny. Życie jest jednak z góry przesądzone, jego etapy już wyznaczono, mogą rozgościć się w swojej „uroczej sytuacji”, przecież są przyzwoitymi ludźmi.
I oni, i im podobni dawno już stracili kontakt z życiem, które wypycha ludzi na pełne morze, sprawiając, że wszystko kładą na szali. Tam sobie żyją, termity, małżeństwa, a ich wyobraźnia nigdy nie wzniosi się o cal ponad horyzont wykonywanych na co dzień obowiązków domowych i niedzielnych powinności. Cóż więc dziwnego, wojna, to ci dopiero przygoda! Ojczyzna daje wam cel, na którego konto zasiedzali mieszczanie mogą przelać swą żółć, ojczyzna daje wam wroga, by nienawidzić, gardzić, istotę, wobec której jesteście bezdyskusyjnie lepsi (mamy do tego pełne prawo). Ojczyzna jest zarazem herbem dla tych parweniuszy chwały i gwarantką poczucia bezpieczeństwa, bowiem, zbyt maluczcy, by pojąć kwestie uniwersalne, staną się hojni w granicach terytorium, tak jak dobre są ich żony w granicach ich dobrych uczynków. Nazajutrz równie ochoczo oddadzą swoich synów, bowiem to słodkie potomstwo także straciło sens życia, a wojna, to prawda, jest jedyną w swoim rodzaju okazją, by wznieść się ponad siebie. Potrzebują czołgów i trupów, by poczuć się żywymi, szlachetnymi i wzniosłymi. Szare, nużące życie nabiera koloru krwawej czerwieni, już jutro zamienią znoszoną w biurze kurtkę na zbroję krzyżowców z podoficerskimi pagonami.
Pewnie, dlaczego nie miałby to być najpiękniejszy okres w pustym życiu otumanionym legendami, w których dziadkowie palcem pokazują wam szlak triumfalny, ścieżkę obowiązku i cnoty, z odległą perspektywą nie wiadomo jakiego kalekiego Zwycięstwa, niedołężnej Wolności? A mały mężczyzna podąża prostą, gładko wytyczoną drogą: z każdej innej strony widzi znak: „UWAGA – NIEBEZPIECZEŃSTWO”.
Laure
[1] W oryginale: „Marie, merde, Dieu”.
[2] W oryginale użyto jednego słowa – le corbeau – które oznacza kruka i klechę.
[3] Pierre Corneille, „Horacjusze”.
CZYTAJ TEŻ