Mowy: Johnson-Sabak

Mowa
na okoliczność ukończenia lektury
„Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę”
Uwe Johnsona

Uwe Johnson
„Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę”
przeł. Sława Lisiecka
Wydawnictwo OD DO, Łódź 2013, 188 stron


 

 

Jest to książka osadzona w dwudziestowiecznej historii Niemiec. Dla wytrwałych, dla chętnych, ściślej, dla tych wszystkich, którzy są w stanie to znieść, tzn. dla wszystkich chorobliwie i niechorobliwie zainteresowanych historią wojen światowych, ze szczególnym uwzględnieniem wojny lat 1939-1945, a także dla tych, których to zawsze przerażało i którzy okrucieństwa wojny i około-wojenną nikczemność wypierali ze świadomości, zajmując się tym, co w ich życiu naprawdę ważne, a którzy teraz chcieliby, bo nareszcie odnaleźli w sobie siłę, przypomnieć sobie to, co wiedzieli, a także dowiedzieć się nowych rzeczy i stworzyć nieco dokładniejszy obraz tamtych wydarzeń. 

 

W pewnym sensie jest to książka o historii jednego człowieka, Johanna Heinricha Cresspahla, ale nawet teraz, kiedy to piszę, nie opuszcza mnie wrażenie, że jego nazwisko właściwie nie ma znaczenia, liczy się historia. Jest to historia „wyjarzmienia” biednego pacholęcia, chłopaka zatrudnionego za wikt i opierunek, a następnie za psie pieniądze przez meklemburskiego pana na zamku, który to chłopak, po serii przeróżnych perypetii, ląduje w więzieniu za grzechy polityczne, co do których nawet do końca nie wiadomo, czy je popełnił, a wcześniej zostaje nawet burmistrzem, choć podległym komendantowi, który co pewien czas „groził mu rozstrzelaniem”. Cresspahl przeszedł więc drogę od chłopa pańszczyźnianego w niemieckiej Meklemburgii do burmistrza Jerichow, niewielkiego miasta pod Berlinem.

Jerichow to w istocie mała mieścina, trochę jak Jerzmanowice. Z Jerzmanowic do Krakowa jest mniej więcej tyle co z Jerichow do Berlina, mutatis mutandis, bo obok Jerzmanowic są Paczółtowice, tak jak Jerichow jest obok Poczdamu, tyle że Poczdam leży bliżej Berlina niż Jerichow a Paczółtowice leżą dalej od Krakowa niż Jerzmanowice, jednak o ile pod względem wielkości i rozwoju cywilizacyjnego Jerzmanowice przypominają Jerichow czasów Cresspahla, o tyle Paczółtowice, wieś, licząca około ośmiuset mieszkańców nie przypomina i nigdy nie przypominała Poczdamu, miasta liczącego ponad sto osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców. W opowieści Johnsona poznajemy jednak Niemcy B, Jerichow, a poznajemy je poprzez żyjących tam bohaterów, biednych, pracujących ciężko i słabo wynagradzanych, zmuszonych przez trudne warunki ekonomiczne do emigracji zarobkowej.

Heinrich Cresspahl, w wyniku splotu sprzyjających okoliczności, został stolarzem, dzięki czemu mógł emigrować do Richmond i tam przetrwać jako renowator zabytkowych mebli, a właściwie pozostawać tam długo i nawiązać w tym czasie romantyczną relację z posiadaczką owych mebli – lady Elizabeth Trowbridge, która później, nota bene, została także matką jego dziecka. Sprawa z dzieckiem jest delikatna, ponieważ narratorką powieści Johnsona jest córka Heinricha, Gesine, która rekonstruuje możliwie dokładnie, a w każdym razie odnosi się wrażenie, że jest to wiarygodne, uczciwe, drobiazgowe i pieczołowite badanie, życie swojego ojca, który urodził się w wegetującej pod butem pana społeczności zgermanizowanych Słowian. Ściśle rzecz biorąc, autor niekiedy wyłania się z opowieści, by powiedzieć „córka Cresspahla”, lecz przeważnie pierwszoosobową narrację prowadzi właśnie owa córka. A sprawa jest delikatna, ponieważ Heinrich spłodził na emigracji, na początku lat 30-ych XX w., wspomniane dziecko z lady Trowbridge, którą później porzucił, zaocznie (telefonicznie), z powodu miłosnego zachwytu matką Gesine, Lisbeth Papenbrock, do którego to zachwytu doszło podczas krótkiego wypadu Cresspahla do Niemiec, właśnie do Jerichow. Przyczyny powrotu Heinricha z angielskiej emigracji do kraju obfitującego w nazistów także poddawane są wnikliwym dociekaniom Johnsona, które to dociekania w zasadzie kończą się na domysłach. I o to chodzi. Wszystko jest domniemane, jak w otwierających pisarską karierę Johnsona „Domniemaniach w sprawie Jakuba”.

Metoda „Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę” zostaje wyłożona już w pierwszych zdaniach: Wyuczona na pamięć zewnętrzna skorupa przeszłości, wtłoczona w łańcuch lat, którego szczęk dochodzi echem ze studzien. Zamiast prawdy – życzenia pod jej adresem, również dary, od Kota Wspomnienia, ciągle śladem przeszłości, już choćby wskutek nienadążania słów. Nie to, jak było, tylko to, co z tego udało mi się odszukać. 1888. 1938. 1968. Wtedy. Jest to zadeklarowana przez narratora metoda rekonstrukcyjna, która skrywa (i odsłania) metodę pisarską autora. Dokonywane przez Gesine rekonstruowanie życia Heinricha jest echem albo drugą stroną konstruowania powieściowej postaci przez autora. Johnson mógł budować postacie jednocześnie budując narrację, wybierając domniemywanie jako metodę konstrukcji fabuły uczynił krok wstecz względem przeciętnego postępowania pisarskiego (najpierw domniemywanie kim miałaby być postać, potem pisanie) – i na tym polega jego odkrywczość tudzież oryginalność – u Johnsona domniemywanie jest już pisaniem, a rekonstrukcja jest konstrukcją, twórczością. Parafrazując znaną wypowiedź Gustava Flauberta Johnson mógłby powiedzieć: „Gesine Cresspahl to ja”.

     

Lisbeth tuż po zaślubinach podjęła próbę emigracji do Anglii wraz z Heinrichem, lecz po roku powróciła do niemieckiej macierzy, gdyż w ogóle nie nadawała się na emigrantkę. Była zbyt leniwa, nie miała „siły przebicia”, poza tym język angielski okazał się dla niej zbyt trudny a życie w prekariackiej niewygodzie ostatecznie nie interesowało córki wyznającego narodowy socjalizm lokalnego Jerichowskiego tuza, starego Papenbrocka. Tymczasem Heinrich w życiu emigranckim odnalazł się nieźle, chronił się w pozornej małomówności osoby obcojęzycznej z konkretnym fachem w ręku. Lisbeth, która zdecydowanie nie była dla Gesine idealną matką (choć być może, z drugiej strony, każda matka jest najlepszą z możliwych matek, tego ostatecznie nie wiemy), ponieważ w miarę jak popierani przez jej ojca naziści dochodzili do władzy, stopniowo zamykała się w sobie, aż wreszcie popełniła samobójstwo, którego powody stają się w książce przedmiotem licznych domniemań, podobnie jak niemal wszystko inne. Autor sprawia wrażenie, jakby nie mógł uwierzyć w to, co stało się ze światem i ludźmi w jego czasach, zadaje więc pytania o wcześniejsze pokolenie i o proces, który do TEGO doprowadził.  

„Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę” stanowi rekonstrukcję losów rodziny Gesine Cresspahl zespoloną z rekonstrukcją losów świata, zwłaszcza Niemiec, w okresie między 1888 a 1968-ym. Był to okres burzliwy, jak wiemy z historii. Był to także okres pełen politycznej agresji oraz nikczemności przykrywanych groteskowo uprzejmą ironiczną dyplomacją będącą de facto powtarzaniem propagandowych sloganów. Zarówno owe slogany, jak i przysłowia i powiedzonka zapamiętane przez narratorkę są co pewien czas włączane w jej opowieść i zaznaczane kursywą. Trzeba powiedzieć, że nie jest to lektura łatwa, przeciwnie, złożoność narracyjnej rekonstrukcji, splot planu poetyckiego, językowego, politycznego i historycznego z historią osobistą tworzą na tej niewielkiej przestrzeni 180 stron gęstwę nie do ogarnięcia. Przypomina to obraz traumy. Jest to też z pewnością o wiele bardziej złożone, niż przedstawiłem wyżej, w każdym razie takie sprawia wrażenie. Jednocześnie, bezpośrednia akcja w zasadzie nie istnieje, jej miejsce zastąpiła historia. Dzieje się niby wiele, ale narracja jest rekonstrukcją, czytamy więc wspomnienia narratorki, siedzimy w jej umyśle, poznając doświadczenia osobiste, wiedzę szkolną i tę zdobytą później; Gesine kilkakrotnie oznajmia, że w szkole jej czegoś nie mówili. Jest to właściwie quasi-naukowa rozprawa, napisana w sposób silnie idiosynkratyczny, na temat przyczyn dwudziestowiecznych konfliktów zbrojnych, jednocześnie jest to także pamiętnik i dziennik. Dialogi nie występują (wypowiedzi postaci są cytowane w strumieniu opowiadającej, wspominającej, rekonstruującej świadomości Gesine/Johnsona), jednak wiele dzieje się w języku. Książka jest dokumentem języka niemieckiego w jego różnych odmianach. Tym samym stanowi ona wyzwanie godne wybitnego tłumacza, w tym przypadku tłumaczki – Sławy Lisieckiej.

Narratorka, w celu przywołania przeszłości, cytuje swoje dziecinne błędy językowe, pojawiają się też zapamiętane przez nią rosyjskojęzyczne miazmaty, przeważnie pasywno-agresywne pogodne złośliwostki z ludobójstwem w tle, oraz, przede wszystkim, smaczki niemieckie, np. „Führer, podführer; człowiek, podczłowiek”. Inaczej mówiąc, kojarzone z nazizmem terminy der Menschder Untermensch, są pochodnymi języka hierarchii służbowej w wojsku nazistowskim. Do języka niemieckiego przeniknęło zresztą sporo militarnej nomenklatury, co, jak czytamy w przypisie trzydziestym dziewiątym (książka posiada przypisy sporządzone przez wydawcę), stało się przedmiotem badań Victora Klemperera w jego „Notatniku filologa”.

Materiał językowy „Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę” został opracowany misternie, ze szczególną wnikliwością, miejscami wręcz głębinową. W tekście roi się od skrótów nazw niemieckich partii politycznych, dat ich powstania, delegalizacji, likwidacji, ponownej legalizacji, wielu innych dat historycznych, roi się tam też od nazwisk, zarówno postaci powszechnie znanych, jak też zupełnie nieznanych, jak stelmach pana von Bobzina. Jest sporo momentów komicznych, tudzież ironicznych. Znalazłem dwa wyraźne akcenty polskie, oba oddają specyficzny, analityczno-przerażająco ironiczny sposób opowiadania, jaki swoim czytelnikom zaserwował autor „Domniemań w sprawie Jakuba”, który to Jakub zresztą pojawia się pod koniec „Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę”. Książka, pomimo swojej badawczej gęstości (upodabniającej ją do specjalistycznego artykułu z zakresu historii najnowszej, choć napisanego z dużą swobodą i zapewne „pod wpływem”), niekiedy jednak wciąga, można powiedzieć, że wciąga falami, jest to związane przede wszystkim ze stopniowym wyłanianiem się pierwszoplanowych aktorów dwudziestowiecznej sceny politycznej, a więc Hitlera i Stalina, wszak wraz z dojściem przez nich do władzy napięcie rośnie także na dole drabiny społecznej, w tle migają Roosevelt, Ribbentrop, Mołotow, Tuchaczewski, Goering, Goebbels, i inni, Churchilla jest nieco więcej niż Lenina i Trockiego, i gdyby nie oni, to historia Heinricha byłaby mało interesująca, delikatnie mówiąc, tymczasem piekło, które w dwudziestym wieku w pierwszym świecie stworzyły Niemcy i Rosja, począwszy od rozpętania pierwszej wojny światowej, aż po dalsze wolty i mordercze popisy kłamstwa i nikczemności, jak np. tzw. pakt o nieagresji tuż przed wywołaniem drugiej wojny światowej, stało się dramatycznym tłem napędzającym te dociekania. Z prozy Johnsona wyłania się ponura rzeczywistość, przerażająca, jest to w zasadzie krótka historia nikczemności oparta na znanych faktach, ale opowiedziana z perspektywy jednostki powierzającej czytelnikom tajemnicę swojej rodziny.

W trakcie lektury notowałem na marginesach rozmaite uwagi, podkreślałem ołówkiem liczne intrygujące czy też pouczające stwierdzenia Gesine. Większości z nich nie przywołam, gdyż są kompletnie nieczytelne, ale pod hasłem „nikczemność” odnotowałem epizod z marcowego przewrotu robotniczego w Meklemburgii dokonanego w 1920 r.: Kiedy robotnicy rolni wkroczyli do majątku Krukow, baron von Malzan kazał tak długo machać do nich białą flagą, aż podejdą wystarczająco blisko, żeby mógł wydać rozkaz strzelania ze swoich karabinów maszynowych; strzelano również szrapnelami. Przykładów nikczemności jest w opowieści Gesine o wiele więcej. Następujące fragmenty opatrzyłem kategorią „klasa”: (…) mojemu ojcu, wskutek społecznego wywłaszczenia, wpojono poczucie zbędności. (…) Wzdragam się przyjąć do wiadomości, że w Amsterdamie sięgał do koszy na śmieci po zadrukowany papier, niczym nowojorscy biedacy. A był biedny, muszę go więc ubrać jak miejskiego włóczęgę. (…) Takie „bycie w drodze” dziwnie nie pasuje do jego trzydziestu sześciu lat. W tych uwagach słychać wyższość klasową Gesine nad ojcem, ale też cała książka jest właściwie jednym wielkim opisem różnic klasowych oraz walki klas, ekonomicznej i zbrojnej. Z ciekawostek: duńska nazwa Bałtyku to Østersøen, zaś eufemizm stosowany pod koniec wojny względem nazistów to „złociste bażanty”.

Jeśli więc ktoś miałby ochotę na powtórkę z historii połączoną z rozkoszą badawczej analizy pojedynczego przypadku, wtedy poleciłbym mu książkę Johnsona, zaznaczając przy tym, że łatwo nie będzie, a obraz człowieka, jaki się z tego wyłania, nie jest szczególnie krzepiący. Miałem jednak zacytować fragmenty polskie, oto one (dodam tylko, że jest tutaj mowa o istotnych wydarzeniach z powojennej historii naszego kraju, jakimi były, po pierwsze, powstanie warszawskie, a po drugie, podpisanie 21 kwietnia 1945 roku w Moskwie polsko-sowieckiego układu o przyjaźni, wzajemnej pomocy i współpracy. Przypomnę, że wbrew nazwie tego paktu, jego realnym sensem było podporządkowanie Polski ZSRR):

 

1.) W sierpniu – dokładnie 1 sierpnia 1944 roku o godzinie 17:00 [przyp. moje – M.P] – powstanie w Warszawie, jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy! W szkole przygotowywaliśmy referat wyjaśniający powody, dla których Armia Czerwona musiała pozostać na drugim brzegu Wisły i przyglądać się, jak Niemcy, używając dział samobieżnych, miotaczy ognia, bombowców nurkujących i organizując masowe egzekucje, obracają Warszawę w perzynę; a ja mam jeszcze w zanadrzu referat wyjaśniający powody, dla których głównodowodzący i marszałek Związku Sowieckiego mógł przynajmniej udostępnić lotniska amerykańskiej odsieczy z powietrza, zanim dowództwo powstania zostało zmuszone do negocjowania z Niemcami warunków kapitulacji.

 

2.) Nazajutrz Stalin podpisuje układ z Polakami – Bolesławem Bierutem, Edwardem Osóbką-Morawskim i Władysławem Gomułką [przyp. moje – M.P.] – którzy: a) nie są członkami londyńskiego rządu emigracyjnego, b) nie zginęli w powstaniu warszawskim i c) nie należą do szesnastu przywódców podziemia, zaproszonych do Moskwy na wytoczony im proces z powodu uknucia wojskowego spisku z Niemcami przeciw potężnemu Związkowi Sowieckiemu.

 

Nie mam słów, z jednej strony, ale z drugiej strony należy to jakoś podsumować.

Jest więc tak, że książka Johnsona pozwala uprzytomnić sobie i zrozumieć (być może lepiej niż dotychczas) sens opisywanego w niej procesu dziejowego. Na pewno nie należy jej czytać zbyt szybko, a w niektóre zdania, jak w te zacytowane wyżej, dobrze jest wniknąć w skupieniu, można je przeczytać nawet kilka razy, żeby nabrać jasności. Wielokrotnie podczas lektury miałem też wrażenie, jakbym słuchał wykładu Bogusława Wołoszańskiego.

 

Co do samego Johnsona, który za życia zyskał uznanie świata literackiego, był beneficjentem stypendiów i laureatem nagród literackich, a dziś jest uznawany za jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy języka niemieckiego, nie wchodząc w szczegóły godne obszernej monografii, na niemieckiej stronie Wikipedii znalazłem informację, że urodził się w 1934 r. w Kamieniu Pomorskim, ówczesnym Kammin in Pommern, gdyż były to wtedy (aż do 1945 r.) ziemie niemieckie. Pierwsze lata szkoły powszechnej (Cotheniusa) odbył w Anklam, następnie został przeniesiony do Niemieckiej Szkoły Domowej w Kościanie pod Poznaniem. Posiadł więc zapewne przynajmniej podstawową znajomość języka polskiego. Germanistykę studiował już w Niemczech, w Rostocku, następnie w Lipsku. W 1946 Sowieci aresztowali jego ojca i deportowali do ZSRR, gdzie zmarł w 1947. Johnson był przez dwa następne lata członkiem wspólnoty ewangelickiej w Güstrow, nieco później także grupy 47. Po debiucie przebywał na stypendium w Rzymie, gdzie zawarł związek małżeński z Elizabeth Schmidt, która uciekła do niego z NRD. W latach 1966–1968 przebywał w Nowym Jorku, na Manhattanie, gdzie jego nazwisko wymawiano zapewne „dżonson”. W 1974 wraz z żoną i córką osiadł w Sheernees, niewielkim mieście portowym na wschód od Londynu. Cztery lata później rozwiódł się z żoną, której nie mógł wybaczyć dawnego romansu z pewnym praskim muzykologiem i badaczem Mozarta, zaś w grudniu 1982 Siegfried Unseld, jego wydawca, przypomniał Johnsonowi o debecie w wysokości 230 094,89 marek niemieckich, który powstał w wyniku pobierania przez tegoż trzech tysięcy marek miesięcznie tytułem długoterminowej zaliczki na napisanie tetralogii Rocznice (której częścią jest Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę). Johnson ukończył rękopis Rocznic w marcu 1983 po czym jedenaście miesięcy później zmarł, w wieku 49 lat. Ponieważ dokładna data śmierci nie jest znana, różne źródła podają, że ciało znaleziono dopiero po 19 dniach lub po trzech tygodniach od śmierci, której przyczyną miała być niewydolność serca spowodowana alkoholizmem i lekomanią, choć równie dobrze, jak sądzę, za tego rodzaju niewydolność mogły odpowiadać predyspozycje genetyczne, wieloletni stres, palenie papierosów, regularne zażywanie alkaloidów w postaci kawy i mocnej herbaty, a także kosmiczne promieniowanie tła, które nieustannie przestawia klocki w DNA komórek organizmów żywych. Johnson został pochowany na Cmentarzu Halfway, na południe od Sheernees.

Swoją drogą, myślę teraz, człowiek tyle domniemywa, tyle analizuje, tyle wspomina, tyle sobie wyrzuca, tyle rekonstruuje, tyle pisze, tyle się zastanawia, tyle rozmyśla, aż pewnej nocy ciemnej umiera, i już go nie ma. Tak po prostu.

 

Mowa
z okazji przeczytania
„Trochę z zimna, trochę z radości”
Kingi Sabak

Kinga Sabak
„Trochę z zimna, trochę z radości”,
W.A.B., Warszawa 2024, 208 stron

 

Pewnej nocy przyśnił mi się Rafał Pogoda i dosyć długo w tym śnie rozmawialiśmy o filmie, ale też o sztuce w ogóle, błąkał się tam też mój rudy kot, nie wiem dlaczego, pewnie już zdechł albo odszedł do innego wymiaru, kto go tam wie, w każdym razie kot mi gdzieś uciekł i w pogoni za nim trafiłem do mieszkania Rafała, u którego było kilka osób. Po chwili rozmowy, Rafał, z perspektywy wersalki, na której leżał podparty jak Epikur na szezlongu, wygłosił te mądre słowa, z którymi się obudziłem: „Oni cierpią na brak wyobrażeń, chodzi o tworzenie nowych wyobrażeń.” Mówiąc oni, miał na myśli ludzi, to wiedziałem, i z tą myślą Rafałową ze snu się obudziłem i zaraz ją zapisałem, bo jak kiedy indziej Rafał mi doradził, zawsze musisz mieć przy łóżku zeszyt, w którym zapisujesz zapamiętane sny, on tak robi. Zapisałem więc i od tego wychodzę, kiedy teraz myślę o książce Kingi Sabak, która jest napisana subtelnie, żywo, buńczucznie, miejscami poetycko, częściej językiem podwórka i ulicy, czyli językiem aktualnej codzienności, z wyczuciem rytmu, ale przede wszystkim są tam kronikarskie emanacje wyobrażeń.

 

Stawiam sama sobie opór.

 

Męski umysł w damskim ciele plus erotyczny pociąg do kobiet, czyli lesbijka. Proza Sabak to pełna intensywnych obrazów jazda po bandzie. Jest to drobiazgowe, a przy tym dokonane z polotem, pokazywanie tragiczności życia, agresji, frustracji, groteskowości oraz mikroprzemocy przenikającej społeczeństwo począwszy od wiejskiego podwórka, aż po stolicę.

 

Sabak przeważnie cytuje swoich bohaterów i samą siebie z przeszłości, jest to kronika dzieciństwa i wczesnej młodości (autorka to rocznik ’93). Pisanie autobiografii udrapowanej na fikcję to częste modus operandi debiutantów, pozmieniane imiona prototypów postaci, niewielkie przesunięcia w charakterystyce alter ego, takie jest moje przypuszczenie, bo przecież nie wiem, skąd niby miałbym wiedzieć, ale też nie mam co do tego  wątpliwości. A co do wywieranej na jednostkę presji społecznej, tzn. presji wywieranej bezpośrednio przez konkretnych ludzi, jest ona w książce Sabak pokazywana niemal nieustannie, ze sceny na scenę, na tym polega jej ekspozycyjna krytyka społeczeństwa. W wyniku notorycznej, choć często pewnie nawet nieświadomej przemocy powstaje bohaterka znerwicowana, ale nie zaszczuta, urażona, naznaczona wstrętem, ale nie pokonana. Ucieczka z małej konserwatywnej społeczności do dużego miasta pomaga, ale nie rozwiązuje problemu. Żubrówka z colą zero. Ciemno już. Jeden szlug, drugi szlug. Patrzymy na miasto, do którego uciekliśmy, bo tutaj miało być lepiej. W Warszawie jednak panuje nieporównywalnie większa anonimowość niż na wsi, gdzie wszyscy wiedzą wszystko, w stolicy można się schować, a osoby nienormatywne nie są zamknięte w getcie, co jest spowodowane nie tyle większą świadomością mieszkańców, co ich dużą liczbą. Codziennie spotyka się ludzi, których nigdy wcześniej się nie widziało i których nigdy się już nie zobaczy, a nawet jeśli, to nie będzie się o tym pamiętać. Bohaterka Sabak pracuje w korporacji, która zapewnia jej, jako lesbijce, bezpieczne środowisko pracy, zapewnia także niezależność finansową, choć oczywiście taka praca ma swoją cenę, którą jest podporządkowanie się hierarchii służbowej i reżimowi czasowemu. Autorka oczywiście ma tego świadomość.

 

Od dawna czułam, że czegoś mi w życiu brakuje. Że nie umiem się wsłuchać w siebie, że ciągle czuję niepokój. Nie mogę znaleźć w sobie spokoju i dobra. Martwi mnie to, że w codziennym życiu nie można się duchowo rozwijać, że wszystko jest zbyt szybkie. Praca i to, że ciągle powinnam odnosić sukcesy i spełniać czyjeś oczekiwania. Mamy, taty, dziadków, nauczycieli, wszystkich. Że żeby być lubianą, muszę mieć pieniądze i jeździć na wakacje.

 

Z opowieści Olki dowiadujemy się, że będąc osobą „inną” na wsi lub w małym mieście można uciec do stolicy albo za granicę, choć stolica to już prawie zagranica, wszak jest to miasto europejskie, pełne rozmachu, taki trochę mniejszy Berlin. Można też uciec w religię, co bohaterka czyni (książka zawiera piękny rozdział o pielgrzymce oraz zabawny rozdział o liturgii światła podczas Wielkanocy). Tytułem polekturowej refleksji dodam, że bycie odmieńcem ma też dobrą stronę, jest mianowicie inspirujące i pozwala spojrzeć na społeczeństwo z boku; zwiększa także szanse na bycie wyjątkowym, w zasadzie już czyni wyjątkowym, choć dobrze jest też mieć jakiś talent, żeby z ligi odmieńców awansować do ekstraklasy ludzi utalentowanych. Ostatecznie więc tym, co pomaga bohaterce/autorce, jest sztuka literacka, to ona pomaga jej się podnieść z życiowej udręki. Dla pisarki bycie niedopasowaną jest w zasadzie korzystne, płodne, co autorka „Trochę z zimna, trochę z radości” potwierdza na prawie każdej stronie.

Bohaterka cierpi na natręctwa zapachowe, czasownik „śmierdzieć” jest odmieniony na wiele sposobów i jest jednym z najczęściej używanych w książce, śmierdzi nieprzewietrzone po nocy mieszkanie, śmierdzą resztki po burgerze, a przede wszystkim śmierdzi sama bohaterka, jej pot i krew menstruacyjna. Pot pojawia się często i spełnia ważną funkcję, chodzi mianowicie o pokazanie braku akceptacji dla własnego ciała. Pojawiają się także uwagi na temat grubego brzucha, grubych nóg, odraza względem ciała dojrzałej kobiety, co wraz z religijnym radykalizmem, który w miarę miejskiego awansu bohaterki ustępuje, czy też może przestaje grać pierwsze skrzypce (ewentualnie przechodzi w swoją odwrotność), tworzy obraz zbliżony do anoreksji. Narracja jest drobiazgowa, pojawiają się wątki prześladowcze, poczucie bycia obserwowaną, a obfitość wulgaryzmów nadaje stylowi Sabak charakter agresywnie werystyczny, można powiedzieć, że jest to pisane z nosem przy aktualnym społeczeństwie polskim. Narratorka myśli jedno (wulgarne), mówi drugie (złagodzone), ale pisze, że tak robi, ujawnia to.  Niekiedy pojawiają się akcenty zarazem bluźniercze i komiczne, jak w sytuacji szukania Biblii: Podchodzę najpierw do jednej szafki, przeglądam, nie widzę Biblii po grzbiecie, może jest tam z tyłu. Wyrzucam książki na podłogę, za dużo ich mam, muszę z nimi na śmietnik. Kurz wszędzie. Gdzie ta pierdolona Biblia? Bohaterka jest mocno religijna i cały czas klnie, takie kombo.

Są też w książce Sabak fragmenty podniosłe i poruszające, jak ten o Maćku, bracie matki: A najbardziej z pogrzebu pamiętam właśnie Maćka, jak stał pijany nad grobem brata i płakał najgłośniej ze wszystkich. Chudy stał, blady, w rozsuniętej kurtczynie i z gołą szyją, mimo że był środek grudnia. I Maćka najbardziej kochałam, bo on jako jedyny z całej rodziny nie udawał, że życie jest do zniesienia. I widać po nim było, wtedy najbardziej, że życie nie jest do zniesienia. Nawet jak jego starą czerwoną hondą jeździliśmy po wsi z rozsuniętymi szybami i śpiewaliśmy „Niech żyje wolność, wolność i swoboda”, to wtedy też po nim było widać, że życie nie jest do zniesienia. Chociaż wtedy jakby trochę mniej. Jedyną radość mu sprawiały gołębie, hodował je w szopie na podwórku przez wiele lat. Nie żona, nie dzieci, tylko gołębie. I alkohol, który raczej mu radości nie sprawiał, ale który go trzymał przy życiu, a ostatecznie go zabił. Do dziś krzyż przy drodze stoi, a babcia za każdym razem, jak przejeżdżamy, to każe się zatrzymać, żeby pacierz zmówić i znicz z czerwonym sercem Maćkowi zapalić.

 

Materiał literacki tej sfabularyzowanej autobiografii został sprawnie uporządkowany i zredagowany, pasyjny fiolet okładki, w której wykorzystano obraz Patryka Różyckiego nawiązujący do „Autoportretu z kwiatem mikołajka” Albrechta Dürera, stanowi wizualną syntezę treści książki, w motcie zaś pojawia się napomnienie Józefa Tischnera odnośnie bycia sobą w dniu sądu ostatecznego, co dobrze wprowadza do autobiograficzno-konfesyjnego charakteru całości.

 

Co i rusz jesteśmy wrzucani w nową sytuację, przeważnie nader skrupulatnie przedstawioną, zajmująco. Fabuła nie zawiera snów, bohaterka jest przez cały czas na jawie i jest świadoma, interesuje ją tylko trzeźwa świadomość, a jeśli pijaństwo albo kac, to w zewnętrznych opisach lub we wspomnieniowych przytoczeniach przechodzących często w mowę pozornie zależną; głosy postaci są prawie zawsze odgrywane przez wspominającą a niekiedy też domniemywającą narratorkę, jak to się dzieje w drugiej części rozdziału „Słuchawki”, gdzie narratorka odgrywa punkt widzenia swojej ciotki.

Jest to świadectwo podszytego tragizmem egzystencjalnego mozołu, podane w obrazach-scenach z różnych okresów życia bohaterki, przy czym należy zaznaczyć, że są to przeważnie wyłonienia kunsztowne. Autorka w swojej na wskroś współczesnej prozie prezentuje duże wyczucie językowe, posiada talent mimetyczny, wiernie odtwarza i odgrywa język miejskiej ulicy, wiejskiego podwórka, boiska, szkoły, wspólnoty religijnej. Z pewnością wszystko to zna z doświadczenia. Dominantą stylistyczną jest chuliganerka warszawsko-podwarszawska. Miejscami przypominało mi to „Nicusia” Maksa Wolskiego. Jest u Sabak podobna agresywna swoboda w literackim przechwytywaniu języka wulgarnego i religijnego zarazem. Podczas lektury miałem też wrażenie, że była na tym samym boisku, na którym grałem z kumplami w piłkę, a jedyna różnica polega na tym, że ona grała „w gałę”. Przedstawione sytuacje opisane są w sposób dosyć intrygujący, a dzięki wspomnianemu talentowi mimetycznemu nierzadko pojawia się u odbiorcy poczucie uobecnienia i przeniesienia w opisywane realia. Sabak przemierza krótkimi podaniami zapisanych przez siebie zdań boisko tej dwustustronicowej książki, drybluje jak pierwszorzędny piłkarz-chuligan i strzela gole.

 

„Trochę z zimna, trochę z radości” wpisuje się w nurt obyczajowej rewolucji queer, w jej odmianie miękkiej. Jest to więc proza zaangażowana, zawierająca milczącą krytykę przez rekonstrukcję osobistej historii i pokazanie jak to jest/było być/stawać-się dorosłą osobą w społeczeństwie polskim, czyli mamy tu do czynienia z Bildungsroman, powieścią o dorastaniu i moralnym rozwoju bohatera – w tym wypadku bohaterki, lesbijki, katoliczki. Bycie lesbijką oznacza niedopasowanie do społeczeństwa heteronormatywnego, ale jest to niedopasowanie właśnie społeczno-psychologiczne, więc umiarkowane, niewymagające tranzycji płci. Jednak bycie lesbijką katoliczką w społeczności katolickich homofobów (najczęściej), to już są Himalaje maskowania i czujności, alembik, w którym wytapiał się kruszec tego talentu.

 

Marcin Polak