KARTKI
Z ZACHODNIEJ BARBARII
(7)

Pigs on the Swim


 

36.

 

Zaraz za Zatoczką Łatwych Pieniędzy, po niespełna stumetrowej wspinaczce tunelem utworzonym przez gęstwę roślinną, wychodzimy na dziecko małżeństwa Henryka VIII z jego drugą żoną, Anną Boleyn. Czyli na Kastel S. Kattrin, co po kornijsku znaczy Zamek Świętej Katarzyny, na wysokim klifie rozłożony. Choć zamek to za dużo powiedziane. Zameczek raczej. Zameczku resztki. Bo oprócz nielicznych fragmentów murów obronnych, w jako takim stanie zachowały się tylko kamienne ściany cylindrycznej wieży artyleryjskiej, która, choć dwupoziomowa, ledwo ponad ziemię wystaje.

Dziecko w tym sensie, że gdyby Henryk nie chciał się po raz drugi żenić, nie musiałby się też rozwodzić. Zamek nie byłby wtedy potrzebny. Choć w sumie to nie wiadomo. Bo wiadomo, jak to z tym światem jest, z tą jego przyczyno-skutkowością. Zmieniamy jeden drobny element, a za chwilę niczego już nie poznajemy i cała ta starannie rekonstruowana historia powszechna psu na buty.

Więc nic nie zmieniajmy. I wiernie tu podajmy, że zamek, dla obrony przed inwazją połączonych sił Francji i Świętego Cesarstwa Rzymskiego, wzniesiony został w okolicach połowy XVI wieku. Inwazji można się było spodziewać w związku z wypowiedzeniem posłuszeństwa władzy papieskiej przez Henryka VIII w roku 1533. Chodziło o starania króla o unieważnienie jego małżeństwa z Katarzyną Aragońską. Ta zaś była blisko spokrewniona z Karolem V Habsburgiem, Arcyksięciem Austrii, królem Hiszpanii i cesarzem rzymskim, który uznał plany rozwodowe za osobistą zniewagę. Papież na unieważnienie związku się nie zgodził, ekskomunikował Henryka w lipcu 1533. Zerwanie Anglii z Watykanem zostało przypieczętowane przez parlament rok później. Na czym Kościół sporo stracił, Henryk skasował klasztory, skonfiskował ich ziemskie dobra.

Ponadto zaprzestał płacenia czegoś, co w Polsce nazywano świętopietrzem, opłaty za łaskę papieskiego zwierzchnictwa nad należącymi do królestwa ziemiami. Anglicy mówili na to Saint Peter’s denarius, Włosi obolo di San Pietro, co znaczy grosz świętego Piotra, ale warte było dużo więcej niż grosz. Nic więc dziwnego, że papiestwo wszelkimi sposobami dążyło do odzyskania władzy nad Wyspą. A tu za całą obronę służył gruby łańcuch, który u ujścia rzeki Fowey od brzegu do brzegu rozciągano.

 

37.

 

Rozpoczętą między 1538 a 1540 rokiem budową kierował i w głównej mierze ją finansował Thomas Treffry, urodzony w Fowey szlachcic, polityk i przedsiębiorca, pełniący urząd poborcy podatków z całego obszaru Kornwalii. Dobrze sobie radził, póki żył Henryk VIII i potem jego syn, Edward VI. Ale po śmierci tego ostatniego, w 1553 roku, do władzy doszli katolicy, za sprawą królowej Marii Pierwszej, jednej z dwóch córek Henryka. Dla krwawych prześladowań protestantów zwanej Bloody Mary. Treffry musiał przebiedować sześć lat, aż korona trafiła na głowę Elżbiety Pierwszej, drugiej córki, która jak ojciec, była protestantką. Rzecz niezwykła. Nie, nie to, że była protestantką. Niezwykłe, że tym sposobem wszystkich troje dzieci Henryka z prawego łoża miało możliwość przez jakiś czas cieszyć się królewską władzą. Najdłużej Elżbieta, Virgin Queen, panująca od 1558 do 1603 roku. Rządy trojga dzieci jednego króla, coś takiego w historii nie tylko Anglii, lecz i całej Europy, nie zdarzyło się nigdy wcześniej ani też później. W dodatku z tak odmiennymi i samodzielnymi rządami, w okresie głębokich przemian religijnych i ustrojowych – reformacja i kontrreformacja, ukonstytuowanie się Kościoła anglikańskiego, złoty wiek kultury elżbietańskiej. No i dwie białogłowy, jak to kiedyś mówiono, z rzędu koronowane, kolejny precedens.

A zamek? Ostatecznie do niczego się nie przydał. Bo do inwazji połączonych armii papistów nie doszło. Podobnie jak do bardziej chyba prawdopodobnej inwazji Napoleona na Brytanię na początku XIX wieku. Ani do inwazji Niemców podczas drugiej wojny światowej. Więc budowla od samego początku popadała w ruinę, co jakiś czas tylko podrasowywana w oczekiwaniu na nienadchodzące ataki wrogów. Aż ostatecznie o niej zapomniano i pozwolono czasowi się pastwić do woli. Dziś zatem kardynalną zaletą zamku jest wszystko to, co poza nim. Czyli widoki, na morze, na miasto Fowey, na Polruan, na całe to obszerne estuarium, jak po szynkwasie rozlane.

 

38.

 

Kontrowersje budzić może kwestia własności ruin. Bo, jak informuje tablica, właścicielem i zarządcą Kastel S. Kattrin jest English Heritage, organizacja rządowa zajmująca się ochroną narodowego dziedzictwa Anglii. Wynikałoby z tego, że zamek jest – podobnie jak cały szeregi innych zabytków usytuowanych w Kornwalii i będących w posiadaniu tej samej organizacji – angielski?

 

39.

 

Wyobrażasz sobie, jak by wyglądał widok na zachód słońca z tego miejsca? Takie pytanie słyszymy, wypowiedziane gdzieś obok. Para, ona i on. Tak na oko. Po prawej od nas stanęli, nawet nie zauważyliśmy, kiedy. Patrzą w morze. Czując na sobie nasze oczy, oboje zwracają ku nas głowy, uśmiechają się, wypowiadając jakieś pozdrowienie. Odpowiadamy tym samym. Po chwili znikają.

– Wyobrażasz sobie, jak by wyglądał widok na zachód słońca z tego miejsca?

Nie wiemy, które z nich zadało to pytanie. A które albo nie zdążyło, albo nie miało ochoty odpowiedzieć. Podejmujemy piłkę, wchodzimy w ich buty, kopiemy w poszukiwaniu najbliższej bramki:

– Nijak by nie wyglądało. To znaczy raczej nieciekawie.

– Dlaczego tak mówisz?

– No bo zwróć uwagę na usytuowanie zamku. Widzisz? Teraz słońce mamy przed sobą, nad morzem. Zbliża się południe, a słońce przebyło już więcej niż połowę drogi nad otwartym morzem. Rozumiesz?

– Ale co?

– No to, że jak będzie zachodziło, to tam gdzieś, za naszymi plecami. I guzik zobaczymy, bo nam te wzgórza i te ruiny widok zasłonią.

– Ojej, jak ty potrafisz wszystko psuć.

Patrzymy na kamienie pod naszymi stopami. Ile one się musiały już takich rozmów w życiu nasłuchać. Ile ich tam mają, w tej swojej kamiennej pamięci, zgromadzonych. I po co? Kto ich potem słucha? Szkoda, że nie mają te kamienie guzików. W sensie przycisków. Tak żeby można było menu wcisnąć, wybrać coś palcem na ekranie i play, gotowe, leci. Nie mają, bo są zbyt prymitywne? A może odwrotnie, to my jesteśmy zacofani? No bo kto dziś po peryferyjnych urządzeniach lata, by coś tam na nich przyciskać, energię tracić? Teraz się wszystkim z jednego miejsca steruje. Po to jest telefon. A w nim pewnie już siedzi taka apka, która za pilota do kamienia by mogła robić. Wyciągamy, pytamy. A on, że pewnie, że apka już zainstalowana, czeka. I od razu włącza. A tam całe archiwum dostępne. Rozmowa po rozmowie, datami, tematami i czym tak chcieć ułożone na przestrzeni setek lat.

 

40.

 

– Takie piękne, a takie bezmyślnie obojętne.

– No co ty. Bezmyślnie? Skąd taka myśl?

– A co, myślisz, że myśli?

– Może mniej myśli, bardziej czuje. Patrz, nie wygląda ci na obrażone?

– Na nas?

– Albo na cały świat. Nie burzy się, nie szumi, patrzy tylko. Jakby z wyrzutem.

– Myślisz, że na nas patrzy? Niby czym?

– Sobą.

– A nawet jeśli, to skąd wiesz, czy na nas, czy przez nas?

 – Nie tylko patrzy, widzi. To widać, że widzi. Nie widzisz? Pewnie nawet próbuje nam coś powiedzieć. Tylko my, jeszcze albo już, nie znamy mowy prądów i pływów, fal i zmarszczek, zapachów bryzy i gnijących glonów.

– To może dlatego tak wygląda?

– Jakby było obrażone?

– A może nie obrażone, tylko rozczarowane?

– Nami?

 – A kim? Może kiedyś ludzie rozumieli morze jak ryby? Na długo zanim nauczyliśmy się mówić morze na morze, my na nas.

– Niedobrze mi. Jakby coś we mnie się cofało razem z odpływem.

 – Chodźmy lepiej. Zanim, no wiesz.

– Dobrze, chodźmy.

– Jeśli wam się podoba, z przyjemnością wyszukam i puszczę inne, podobne rozmowy – mówi telefon. Do nas czy do nich? – Bo jest ich tu całe morze. Mam coś wybrać?

– Bardzo nam się podoba – odpowiadamy – ale na razie dziękujemy. Może później.

I już chcemy wyłączyć, gdy przychodzi nam do głowy zapytać:

– Jak to możliwe, żeby kamień zapamiętywał ludzi i słowa?

Kamień, poprzez apkę, tylko ramionami wzrusza. I dopiero po chwili mówi:

– A co to, ja jeden pamiętam? Jeśli ludzie potrafią zapamiętać kamienie i wszystko inne, to czemu wszystko inne nie miałoby ludzi pamiętać? Wszystko przecież zostawia ślad. Na wszystkim.

Dziękujemy i żegnamy się odruchowo. Na wszelki wypadek. Tłumacząc nerwowo, że musimy iść, bo długa jeszcze droga przed nami. I wyłączamy. Mimo to, jakby siłą bezwładności pędzone, gdzieś z offu dochodzą nas słowa:

– Jak myślisz, czy nasze odejście coś zmienia?

– W sensie?

– No choćby, czy miejsce, w którym chwilę byliśmy, z którym chwilę poobcowaliśmy, zatęskni za nami? Albo chociaż z ulgą odetchnie?

– Czy po prostu zamknie się za nami, jak woda za statkiem? I tylko mewy czasem zawrócą tam, gdzie ktoś kiedyś chwilę stał i się bał.

 

41.

 

A wracając jeszcze do świętopietrza, jego poboru zaniechano w reszcie Europy krótko po tej angielskiej awanturze, po reformacji, w połowie XVI wieku. W Polsce chyba w 1555 roku. Ale do dziś zachował się w jego miejsce pobór daniny zwyczajowej, którą Watykan ma wykorzystywać na cele dobroczynne. W ramach ujawnionej w roku 2019 afery okazało się, że zarządzający przychodami ze świętopietrza maltański fundusz inwestycyjny Centurion Global Fund inwestował je w luksusowe nieruchomości położone w Londynie. I jeden z filmów serii „Faceci w Czerni”.

 

42.

 

Z Zamku Katarzyny najpierw wspinamy się kawałek wyżej, do miejsca, gdzie kiedyś stałą Kaplica Świętej Katarzyny, a dziś mauzoleum rodzinny Rashleighów, coś w rodzaju wielkiej korony z kamienia, dwa granitowe łuki z krzyżem wyrastającym z ich spotkania. Na tyle wysokie, by odwiedzający mieścili się pod nimi w wyprostowanej pozycji. Pod koroną dwie płyty kryją ziemię. Na jednej William Rashleigh wraz z małżonką, Katarzyną, wypisani. Na drugiej Edith, ich córka, w 1905 roku zmarła. Do tego widok na estuarium jeszcze lepszy niż z zamku. I na sam zamek, poniżej. Oraz willę na Przylądku Neptuna w Fowey, gdzie Rashleighowie mieszkali. Bo podobno woleli ten dom od Menabilly. Mniejszy, ale za to jak położony.

Choć takie spektakularne położenie może mieć też pewne wady. Jak w „The Survey of Cornwall” pisał przywoływany już Richard Carew, chodzenie po klifach bywa ryzykowne. Osobliwie w okolicach Fowey, gdzie widok na iskrzący się statkami ocean, na cały ten zachwycający ruch małych i dużych jednostek, które bezustannie coś przywożą, coś wywożą do najdalszych zakątków świata powoduje, że wędrowiec łatwo się zatraca, zapomina o tym, że stąpa po niebezpiecznym gruncie. O, tam gdzieś, pokazujemy palcem, półwysep Rame, gdzie Carew się urodził, we wsi o nazwie Anthony, w 1555 roku. Ale co jest, nie widać. Albo za Polruanem się chowa, albo właśnie się potknęliśmy.

 

43.

 

Od mauzoleum dalej wzdłuż brzegu morza, najpierw znowu kawałek przez zielony tunel z krzaków i drzew, potem otwartymi łąkami po nieszczególnie wysokich klifach. Do Zatoczki Polridmouth, czyli ujścia rzeki Polrid. To znaczy strumienia. Który nie ma nazwy. Bo rid znaczy bród, miejsce, w którym można bezpiecznie przejść przez strumień na drugi brzeg, pol zaś, jak wiemy, strumień znaczy. Nie tylko ten, jakikolwiek. W dodatku pol ginie w ustach, bo lokalstwo wymawia to tak, jakby pisało się Pridmouth zamiast Polridmouth.

Właściwie to nie jedna, a dwie bliźniacze zatoczki z dwiema osobnymi plażami. Pierwsza z przylegającym do niej stawem. Zasilanym spływającą ze wzgórz wodą, która wąskim korytem płynie dalej pod mostkiem, na którym właśnie stoimy i po kilku metrach w morzu znajduje wieczne grzechów rozpuszczenie. Brzegi stawów jakby nożykiem do wykładzin wycięte, tak równo przebiega granica między grubym, soczystym trawnikiem a wodą. Neonowa rzęsa, częściowo przykrywająca taflę, poprzecinana mapą kaczych wędrówek.

Na skraju lasu, nad samym morzem, długi, niski budynek, skrzyżowanie domku z przystanią, zbudowany z tego samego kamienia, co falochron. Tak to przynajmniej w powieści Dafny opisane. Falochronu nie ma i chyba nigdy nie było. A kamienny budynek przestał być niski i na mieszkalny raczej wygląda. W wersji powieściowej Rebeka zaadoptowała przystań do swoich celów, na czytanie, pisanie, schadzki z kochankiem. Bo w dworze Menabilly, przemianowanym na Manderley, za sprawą licznej służby, za mało prywatności miała. A tu tylko ten jeden Ben, beachcomber, co dosłownie przeczesywacz plaż znaczy, nie do końca panujący nad rzeczywistością syn jednego z dozorców posiadłości, ją podglądał.

 

44.

 

Po jakichś stu metrach druga plaża, bez stawu i domku, ale ze świniami. A konkretnie z wielkimi czarnymi, tak się oficjalnie nazywa ta brytyjska rasa, z jej charakterystycznym kruczoczarnym futrem i przyklapniętymi uszami, które często leżą im na oczach. Jakby nie tęskniły za widokiem świata. Trzy sztuki leżą w cieniu rzucanym przez przyplażową roślinność i nie zwracają na nas uwagi. Dwie kolejne, też doskonale wobec nas obojętne, pracowicie ryją między skałami, z pasją przy tym pomrukując. Korpusy mają chude, wydłużone, wyraźnie słabszej konstytucji w stosunku do świń, z którymi wcześniej mieliśmy przyjemność, zapewne wielkich białych. O czarnych chyba nawet nie słyszeliśmy. Choć coś kiedyś o biało-czarnych, tylko gdzie? A, tak. Od Lutosławskiego pewnie.

Pisaliśmy artykuł o tym, jaki obraz Anglii i Anglików dałoby się wyłonić z lektury dawnych tekstów napisanych na ten temat po polsku. Czyli głównie z relacji pomieszczonych w dziennikach podróży Polaków do Anglii. To wtedy przeczytaliśmy te fantastyczne „przypomnienia z podróży”, spisane przez Krystyna Lacha Szyrmę, ojca Wladislawa. I przy okazji trafiliśmy na mniej zajmujące „Kartki z podróży do Anglii”.

Ich autor, Jan Lutosławski, agronom, redaktor Gazety Rolniczej, urodził się w roku 1875 w Drozdowie nad Narwią, na Podlasiu. Do Anglii pojechał latem 1924 roku na sesję Międzynarodowej Komisji Rolniczej, która odbywała się w Paryżu. Początkowo, przynajmniej. W tym czasie w Wembley pod Londynem trwała już British Empire Exhibition, wystawa wszechbrytyjska, jak ją w Polsce zwano. Niektórzy z uczestników, pewnie wszyscy oprócz Francuzów, bardzo ją chcieli zobaczyć. A delegaci angielscy zaoferowali gościnę, więc dalszy ciąg paryskiej sesji został niejako przeniesiony, promem na drugi brzeg kanału. Dzięki temu Lutosławski nie tylko zobaczył londyńską wystawę, ale odbył też szereg wycieczek rolnoznawczych po gospodarstwach Kentu i Hampshire.

No i chyba w dzienniku z tych wojaży, wydanym rok później w Warszawie, wspomniał coś o spotkanych na jednej z farm w Kencie czarno-białych świniach, zwanych Poland China. Czyli Polska Chiny. Niemal jednolicie czarnych, z białymi łatami tylko na nosie, ogonie i krótkich nogach. Mają zwisające uszy i ciężkie policzki. I całe są ciężkie. Nawet bardzo. Z tego gatunku pochodziła świnia, która chyba do dziś pozostaje niepokonaną rekordzistką. Długa na blisko trzy metry, o imieniu Big Bill. Wiec to pewnie on. Choć z tymi amerykańskimi imionami to nigdy nie masz pewności. Zważony w Tennessee w roku 1933. Wyszło ponad tonę, a dokładnie 1158 kg. W Tennessee, bo Poland China narodziła się w Ameryce i do dziś tam jest najbardziej popularna. Ale nawet tam nikt nie wie, skąd ta dziwna nazwa.

Bo o ile pochodzenie krzyżówki od gatunku zwanego Big China wydaje się prawdopodobne, nic nie wskazuje na to, by drugim dawcą genów była świnia rasy polskiej. Stąd hipoteza, że chodziło raczej o rasę hodowcy niż tego, co udało mu się wyhodować. I że pewnie albo był Polakiem, albo przynajmniej pochodził z miasteczka Poland w Ohio. No i tylko te domysły pozostają, bo pisanych dokumentów brak, a wszystko to działo się dawno, na początku XIX wieku, w Miami Valley w hrabstwie Warren stanu Ohio. Z tym miasteczkiem też nie jest jasne, dlaczego je tak nazwano.

 

45.

 

Kornwalijskie czarne świnki są, w odróżnieniu od tych amerykańskich polsko-chińskich, całe czarne, bez żadnych łatek czy choćby akcentów białych. Delikatna konstytucja, łagodny charakter. Piękna, rzadka rasa, niebezpiecznie zbliżyła się do skraju zagłady w okolicach lat 1960. Z powodu innowacyjnej doktryny hodowlanej, zawartej w sporządzonym na zamówienie brytyjskiego rządu Raporcie Howitta w połowie lat 1950. Zakładała zwiększenie rentowności hodowli świń w UK poprzez „uprzemysłowienie”, w tym skupienie się na trzech rasach najlepiej znoszących chów klatkowy, to znaczy życie w murach chlewni – walijskich, wielkich białych i wywodzących się z Danii świń landrace. Wielkie czarne, jako wolniej rosnące i trudniej znoszące brak kontaktu z pastwiskiem i naturą, zostały uznane za nieprzydatne. Wyginęłyby, gdyby nie ich zjadacze, koneserzy kiełbas i różnych takich, którym zaczęło brakować charakterystycznego smaku ich mięsa. Do tego ogólna moda na slow food. Oraz działalność Rare Breeds Survival Trust, charytatywnej organizacji zajmującej się ochroną „rodzimych zasobów genetycznych zwierząt gospodarskich”, rzadkich ras koni, kóz, bydła, owiec, drobiu. No i świń.

 

46.

 

Można ich się było spodziewać. Bo jak nie tu, to gdzie? Przecież Kraj Zachodni, czyli Kornwalia, Somerset i Devon, to ich matczyzna. Kornijczycy nazywają je świniami kornijskimi, Dewończycy dewońskimi. Ale żeby od razu na plaży? Skąd się tu wzięły? Z Menabilly? Całkiem możliwe. Właściwie najbardziej prawdopodobne. Przecież to najbliższa posiadłość z farmą obok dworu. No i prosta ścieżka stamtąd aż tu, przez łąki do samej plaży prowadzi. Głupio by było, na miejscu tych świnek, nie skorzystać z okazji. O, jedna nawet kąpielowy ręcznik sobie przyniosła. W odróżnieniu od niej cały biały. Kiedyś chyba był.

Dziwi jedynie, że spotykamy je w miejscu publicznym, na nadmorskiej ścieżce, zamiast gdzieś na łąkach czy w lesie. Ale właściwie to one są tu przecież u siebie. Bo teren przylegający do Polridmouth Cove, łącznie z plażą, jest częścią Menabilly Estate i należy do właścicieli posiadłości. Pytanie, gdzie dokładnie się ta ich własność kończy. Pewnie jak zwykle w Brytanii, kończy się koroną. To znaczy pasem ziemi i wody, który zwyczajowo należy do królowej albo króla. Od linii do linii wyznaczającej najniższy stan odpływu do linii biegnącej szczytem przypływu. Wszystko powyżej high tide zwykle do kogoś innego należy. W tym wypadku do rodziny Rashleigh. Nieprzerwanie chyba od XVI wieku. Więc jeśli świnki są ich albo ich dzierżawców, są jak najbardziej u siebie. Podobnie jak my. Choć ani do rodziny, ani do inwentarza nie należymy, jesteśmy na ścieżce, która, podobnie jak plaża, objęta jest prawem publicznego dostępu.

Dodatkowo akurat tu gdzieś kończy się własność Rashleighów, a zaczyna się teren należący do National Trust. Sprawdzamy, gdzie dokładnie, okazuje się, że już przeszliśmy granicę. Pierwsza plaża leżała na terenie Menabilly Estate, druga podlega zarządowi National Trust. A więc wszyscy, my i świnki, jednocześnie jesteśmy i nie jesteśmy u siebie.

 

47.

 

A o co chodzi z tym Trustem? Czym różni się od English Heritage? W sumie to niczym. Obie organizacje zajmują się tym samym, ochroną zabytków i natury. Więc niczym oprócz nazwy i tego, że National Trust jest niezależną organizacją charytatywną, w przeciwieństwie do English Heritage, która też jest dobroczynna i niezależna, ale tylko nominalnie, bo zarządza terenami i obiektami, które zwykle należą nie do niej, tylko do brytyjskiego rządu. Gwarantem niezależności Trustu jest prawo własności, jako że tereny, którymi zarządza, kupuje na własność.

Tak się akurat składa, że wokół półwyspu, na którym teraz jesteśmy, Trust zgromadził całkiem sporo terenu pod swoimi skrzydłami. Dzięki czemu udało się ten kawałek wybrzeża zachować w stanie niepopsutym, stosunkowo dalekim od ucywilizowania. Właściwie, gdyby Ryśka Carewa z grobu wydobyć, jakimś cudem wskrzesić i go tu przyprowadzić, na wędrówkę od Zamku Katarzyny do Przylądka Gribbin zabrać, chyba nie doznałby jakiegoś wielkiego szoku. A jeśli po drodze nie spotkalibyśmy żadnych współcześnie ubranych ludzi, może by nawet nie zauważył, że coś się z tymi stuleciami nie zgadza. Zwłaszcza gdybyśmy go czymś skutecznie zajęli dla odwrócenia uwagi. Choćby tym pytaniem, które w wydobytej z archiwum kamienia rozmowie padło. Po czym poznać, czy ocean patrzy na nas, czy przez nas? Z ludźmi łatwiej, zwykle potrafimy rozpoznać, czy są nami zainteresowani, czy na nas wzrok skupiają, czy nie wiadomo na czym. No chyba że mają jakąś wadę wzroku, wtedy różnie bywa A ocean? Czy może mieć zeza?

 

48.

 

Nad nami i świniami ptaszysko. Jeszcze bardziej niż one czarne. Kruk jaki albo co, trudno powiedzieć, bo się nie przedstawił. Zajęty, widać. Krąży i wypatruje. Już od jakiegoś czasu. A teraz niespodziewanie nurkuje. I co, chwyci świnię i do nieba zabierze? Jak w „Pigs on the Wing”? Nie, jednak nie świnie były jego celem. Kto mógł tak głupio pomyśleć? Na pewno nie one, nawet się nie poruszyły. Te trzy leżące. A te dwie ryjące tylko na chwilę ryć przestały. Czekały na rozwój wypadków. Ptak kawałek dalej, za krzakami coś sobie upatrzył. Ale co, nie wiadomo, bo na pusto wraca. Znaczy, z pustymi szponami. Znowu krąży, znowu nurkuje. Tym razem widać, jak walczy, wyszarpując spomiędzy gałęzi coś, co na opakowanie po chipsach wygląda. Ptak ciągnie, opakowanie stawia opór, pewnie o kolec zahaczone, rozdziera się na pół, resztki chipsów rozsypują się po piachu. Ptak podrywa się do lotu, przez chwilę tylko z częścią opakowania, bo zaraz je upuszcza, a sam znika gdzieś za krzakami.

Świnie patrzą, ale bez większego zainteresowania, jakby nie pierwszy raz coś takiego widziały. Te ryjące najpierw wracają do rycia, ale po chwili się reflektują, najpierw jedna, potem druga, idą sprawdzić, co z tymi chipsami. Pewnie jakiś zachęcający zapaszek do nich doleciał. Świnie, podobnie jak ludzie, uwielbiają wszystko, co słone, tłuste i niezdrowe. Jedna z leżących wzdycha teatralnie, odwraca się i jakby do snu układa. Dwie pozostałe ku nam uwagę naraz kierują, czujemy na sobie ich wzrok. Ciao, ciao, bella, mówimy i machamy im ręką na pożegnanie. Nie odpowiadają, ale ze zrozumieniem odprowadzają nas oczyma. Na drogę puszczamy sobie różowe zamiast czarnych, powietrzne zamiast lądowych, jak obłoki nad elektrownią Battersea unoszące się świnie, pierwszy i ostatni utwór z wydanego w 1977 roku albumu „Zwierzaki”.

 

49.

 

A z tym ręcznikiem, że niby jedna ze świnek przyniosła, to nie żadna zgrywa. Co najwyżej trochę. Bo jakiś ręcznik rzeczywiście tam leżał. Nie pierwszej świeżości, wytarty i brudny, jakby sama ziemia się nim po deszczu wycierała. Jeden z tych, które na niejednym piecu się suszyły. Może przypadkiem porzucony, może celowo. Jakby chciał nam coś powiedzieć. Sam z siebie albo przez los podpuszczony. Że co? Że świnie, nawet jeśli nie latają, są świetnymi pływaczkami. Wchodzą do wody z różnych powodów, dla ochłody, by uciec przed niebezpieczeństwem albo znaleźć coś do jedzenia. W archipelagu Bahamów jest kilka wysp, które znane są z plaż zamieszkałych przez dzikie świnie, szczególnie Big Major Cay (Wielka Wyspa Główna?), zwana potocznie Pig Beach, położona na koralowej rafie w rejonie Exuma. Bahamskie świnie podpływają do cumujących wokół wyspy jachtów i łodzi, licząc na jałmużnę. Jak łabędzie na naszych jeziorach. Właściwie z tego żyją. No bo czym innym miałyby się karmić na bezludnej, w dodatku małej, tak na oko kilometr długiej i 500 metrów szerokiej wyspie? Inne ciekawe pytanie – skąd się tam w ogóle wzięły? I co jadły, zanim pojawiły się wabione nimi jachty z turystami?

Tyle ręcznik. Z takimi pytaniami nas zostawił. Mieliśmy nadzieję, że telefon nam dalej podpowie, ale chyba coś mu się pomyliło. W ostatnim momencie. Bo z początku zareagował prawidłowo, słysząc pytanie. Niczym aportujące psisko, z ufnością rzucił się do wody, by wyłowić odpowiedź. No i tu coś nie tak poszło. Jakby trop zgubił i zamiast kija taką oto, bardziej chyba niż geneza Wyspy Świń zagadkową odpowiedź na brzeg morza, wprost pod nogi nam wypluł:

Podczas gdy Polacy i Chińczycy wolą osiadłe życie na gospodarstwie, niektóre świnie to w zasadzie wędrujące plażowiczki.

 

Marek Gajdziński