W życiu jest niewygodnie

albo

Dlaczego ci, co pomarli,
mieliby mu zazdrościć

Waldemar Bawołek
„Prowincja / Warszawa”
Wydawnictwo Nisza
Warszawa 2024
str. 212


 

 

Instrukcje obsługi, nieustająca konsumpcja, języki obce jako materiał pomocniczy w drodze do dobrobytu, wszystko to niezbędne do wczytywania tego świata bez ograniczeń. Wulgarny seks i bezradne stąpanie w poszukiwaniu miłości odbywa się na wybiegu z błota spreparowanego na funkcjonalny plastyk.

W życiu jest niewygodnie, trzeba więc poluzować, dać się ponieść wyobraźni; na te pięć, dziesięć minut, na trzeźwo nigdy dłużej, wytrącić z siebie sztywność i śniąc na jawie albo uciekając się do halucynacji, nie tyle ułatwić sobie życie pośród procedur, ile w ogóle pozwolić na dalszy ciąg egzystencji.

Cierpią, usiłują walczyć i padają w przedbiegach główne postacie dwóch utworów prozatorskich Waldemara Bawołka. Utwory są wprawdzie identyczne pod względem objętości, ale krańcowo odmienne stylistycznie, całość więc niełatwa do określenia gatunkowego. Wszystkie osoby i komórki społeczne bliskie głównemu bohaterowi w tekście VitaNuova oznaczone są wielką literą: Brat, Siostra, Ojciec, Matka, ale już nie narzeczona Brata. Zarówno Światek z „VitaNuova”, jak i sam raz bohater, raz narrator drugiego tekstu „Prowincja / Warszawa” – wyobcowany, a przecież idący do ludzi – poszukuje.

Światek, świeżo obroniony magister socjologii, czeka na umówiony telefon od szefa sieci hipermarketów w sprawie ewentualnego angażu na stanowisku szkoleniowca. Może i chciałby pracować wytrwale w firmie, lecz jednak najwidoczniej przeraża go perspektywa zmian. Zmiany. Wszak dom, rodzina funkcjonuje, każdy ma swoje zadania do wykonania w określonym czasie, nawet staruszka babcia uporczywie prasuje bieliznę, on, Światek, w tym porządku istnieje jako człowiek bez przydziału, bez pracy. Dzień jak co dzień. Zaraz po śniadaniu zwymiotuje to, co sobie przyrządził, ubierze się pięknie, ale tylko w zamiarze, dopóki go nikt w tym nie nakryje, będzie chodził po domu w jakiejś impregnowanej szacie.

Od szaty bierze początek fantastyczny kierunek rozwoju wydarzeń, realia się przekształcają i jest tak, jakby ktoś uruchomił obrotową scenę: w rwanym, denerwującym rytmie odbywają się odtąd wędrówki Światka pośród tej upiornej scenerii. Warkot, jęk i piski nakładających się wzajem reklam telewizyjnych, promujących ponadto same siebie czyli najnowocześniejsze odbiorniki, łączy się z wyznaniami zamężnej kochanki Światka, karmiącej piersią w obecności jego siostry dwójkę niemowląt. Wyznania dotyczą nowych jej doznań wywołanych technikami seksualnymi. To nie ma granic ani wstydu, ani intymności, są tylko narządy, technika, seks w niewielkiej, ale zawszeć, grupie, a przed wyprawieniem partnerek do zamówionych taksówek mężczyźni kazali sobie wylizać odbyty i my to zrobiłyśmy.

Odpryski z gier komputerowych zagracają wyobraźnię, spoty reklamowe zagłuszają głos wewnętrzny, naokoło ludzie żywi dzielą się nieustannie uwagami na temat instrukcji obsługi urządzeń, technik współżycia, wreszcie sposobu oddychania. Ponieważ Światek już wcześniej poczuł się zmęczony, postanowił poszukać ławki, która nie będzie pędzić jak wszystko wokół.

Na nic. W tym zgiełku nie doczeka się na telefon, a i tak największym jego zmartwieniem będzie wyczerpywanie się baterii. Może jutro? Może jutro. I tak dzień za dniem, czego czytelnik może się domyślić. Od połowy pierwszego tekstu czuje się lektor jak ktoś, komu nie bardzo wypada odejść od człowieka, który z nudów bawi się pilotem i od godziny z maniacką regularnością przerywa nadawane programy zastępując je innymi, równie ogłuszającymi. Kontynuacja „VitaNuova” jest poszarpana, tak jak osobiste życie Światka; nurzając się w rozpuście, usatysfakcjonowany przez parę sekund, nie jest jednak szczęśliwy, marzy bowiem o romantycznej miłości. Fantazje erotyczne, autoerotyzm, multiplikacja przedmiotów, które unicestwi posługując się odkurzaczem-monstrum, dialogi sceniczne z didaskaliami, aura, którą tekst przed nami roztacza to takie beznadziejnie prowincjonalne „holiłud” z bełkotem narzucających się dziewuch w poczcie elektronicznej.

Długo się zastanawiałem, jak się ma omówiona tu pierwsza część nowej książki Bawołka, udramatyzowana, miejscami histeryczna, wieszcząca bliski koniec cywilizacji, do części drugiej – statycznej formalnie, nawet wypielęgnowanej, miejscami nostalgicznej, i doszedłem do przekonania, że pisarz zastosował zbyt radykalny kontrast, decydując się na zetknięcie prymitywnego wrzasku z tweedową, wartko płynącą narracją. Przekroił książkę na pół. To nie błąd, to ryzyko, świadomie przez autora podjęte.

Powiedzmy, że tekst pierwszy jest niejako wstępem, popisem formalnej warsztatowej wszechstronności pisarza, który się w drugim tekście ujawnia (choć się nie całkiem odkrywa): to ja, Waldemar Bawołek, na czas pobytu w stolicy, gdzie będę poddany gruntownym badaniom kardiologicznym, pozostawiam pusty dom na prowincji i nieuregulowany związek uczuciowy. Narrator i na przemian główny bohater przekroczył właśnie sześćdziesiątkę, nie narzeka na brak szczęścia w życiu, a jednak czegoś mu brak: wciąż poszukuje najprawdziwszej więzi. Czy z kobietą? W pewnym momencie zasugeruje nam, że płeć tu nie ma większego znaczenia. Jak to bywa, próby utworzenia związku uczuciowego, zrodzonego z pragnień, by tak rzec, z wyższej półki dążeń do ideału, ze strony osoby wybranej kończy się na grzecznej, acz zdecydowanej odmowie. Bohaterowi alias narratorowi pozostanie zapewne mniej niż namiastka, to znaczy ukradkowe spotkania z mężatką, która – niezaspokojona, ponieważ natrętna i vice versa – nie daje mu już nic poza zadumaniem podbitym zazdrością.

To jednak właśnie pod pretekstem powrotu do tęskniącej Sabiny (mężatki współżyjące z główną postacią mają w obu częściach książki to samo imię) bohater opuszcza stolicę, która dlań nie jest udanym miejscem do życia, wraca na prowincję, ale znowu wyjeżdża; po badaniach w renomowanej lecznicy, po perypetiach mieszkaniowych (udostępnione mu przez znajomych mieszkanie zajęli Ukraińcy, natychmiast więc przenosi się z Czerniakowa na Saską Kępę, mechanizmów roszady czytelnikowi nie przybliży), poznaje jeszcze inne, lepsze strony Warszawy, nie tak bezduszne, zgiełkliwe i rozgadane, ale musi odreagować. Co? Pobyt w lecznicy, przestrach wywołany kontaktem z innym pacjentem, poważnie chorym, a także diagnozę lekarzy specjalistów, bagatelizujących obawy Waldemara: jego serce, orzekają, jeszcze dużo wytrzyma. Pacjent nie musi się specjalnie oszczędzać.

Od tego miejsca zaczyna się realistyczny, pełnokrwisty opis stanu ducha i ciała podczas ciągu alkoholowego. Wódkę bowiem, jako wypróbowany lek na znikomość ziemskiego bytowania, wybiera, rezygnując z wizyty w domu publicznym. Podświadomie świętuje orzeczenie o takim stanie zdrowia, które ostatecznie (aż do porzygu) będzie tolerować całkowite zatrucie organizmu alkoholem, nie powodując niewydolności narządów. W jednym ze stadiów tego stanu odurzony, choć nie bezwładny, zdaje sobie sprawę, że to jest to, o co mu szło, mianowicie: Nabiera dystansu między sobą a szczerością. Nienachalny a przejmujący opis samotnego pijaństwa zamyka dokumentującym spostrzeżeniem: Jest silny i mądry. Nikt nie zabierze jego duszy, ona należy tylko do niego. Czyż przez tyle dni picia nie stworzył dla niej dostatecznej osłony?.

Upadek człowieka w obcym mieście to – obok lakonicznego opisu śmierci matki – najmocniejsze strony książki. Tak uważam. W realistycznych opisach Bawołek unika wreszcie wielosłowia, pozostawia czytelnika sam na sam z grozą przedstawionych sytuacji i zdarzeń. Towarzyszymy mu z zaufaniem, słowo po słowie. Majestat spraw ostatecznych zdaje się kształtować formę, a ta stanowi zaporę przed wszelkim ozdobnikiem, uniemożliwia stosowanie modnych zabiegów. I w pozycji narratora, i w pozycji opisywanego bohater „Prowincji/Warszawy” jest człowiekiem zżeranym przez samotność. Samotność to z wyboru czy z konieczności? O, tu właśnie dylemat. O tym jest ta proza. Samotność Waldemara z ohydnym kokonem obcych włosów w garści, wyciągniętych z odpływu w łazience czyjegoś, użyczonego mu mieszkania, samotność człowieka stojącego po kostki w nieczystej wodzie, jest jego lustrzanym odbiciem we własnym domu, w którym od roku zamieszkuje sam i wszystkie drzwi pozostawia otwarte: jedne dla wygody, inne, wejściowe, dla porządku, żeby obyło się bez huku łomu i drewna, gdyby któregoś dnia już nie wstał.

Dlaczego tak sam i sam? Powiedzmy trochę trywialnie: w kobiecie szuka tajemnicy, szybko nuży go babskość. Im mniej natomiast w kobiecie zbliżonej do jego ideału jest tego, co się powszechnie uznaje za kobiecość, tym bardziej jest ona dla niego pociągająca. Takie kobiety o cechach cokolwiek androgynicznych i te cechy podkreślające oswobadzają się zdecydowanie z oprzędów męskich o charakterze fizycznym. Nie będzie związku, pozostaną nieformalne kontakty z szybko się rozbierającymi paniami, z ostateczną goryczą spełnienia i z coraz mniejszą dozą satysfakcji, którą miała zapewnić ta swoista forma entertainment.

Waldemar pozostawia nas na ostatnich stronicach, będąc w złym stanie. Nie widać ostrzegawczego światełka. Autor czuje ten brak i całość podpiera piosenką Michała Olszewskiego, w której przyjdzie na koniec przeczytać: Trzymaj pion Waldek trzymaj pion Waldek / Jak na linie murarski ciężarek / Pachnie dieslem i ziemią mokrą / Ci co pomarli niech ci zazdroszczą.

 

Marek Sołtysik