POEZJA WYSTARCZAJĄCA

Marcin Wróblewski
„Widać nóż”
Książnica Podlaska, 2025


 

 

„Widać nóż” – taki tytuł. Po lekturze najnowszej książki Marcina Wróblewskiego widać jednak o wiele więcej. Pajączki na kościelnym murze, syreny pociągów, stare jabłonki, ciepły warkot kamaza. Autor omawianej książki bardzo sprawnie operuje obrazem. Czyni to na tyle przekonująco, że jego wiersze nie potrzebują fabuły. Opowieści Wróblewskiego, zawieszone gdzieś między zmurszałymi murami podlaskich budynków, unoszące się w dymie nad polami, schowane w zbudowanym przez młodych chłopców leśnym szałasie są często niedokończone, jakby zostały dla nas wyjęte tylko na moment, a na stałe istniały w zupełnie innej rzeczywistości. Tą zupełnie inną rzeczywistością jest oczywiście liryczna przestrzeń, którą Wróblewski odsłania nam powoli, z namysłem, a nawet namaszczeniem. Czuje się, że poeta nie lubi bawić się w inflację słowa – woli wskazać jedno miejsce, czasem bolące, a czasem całkiem kojące i to wystarczy za wiersz. Czy wystarczy to jednak czytelnikowi? Sprawdźmy:

 

chciałbym ci coś powiedzieć zanim to nastąpi
od poniedziałku czeka nas bowiem
zdecydowane ochłodzenie
które najprawdopodobniej utrzyma się
do kolejnego weekendu
moja matka miała wylew
i jest częściowo sparaliżowana
jak my wszyscy
czasami myślę że chciałbym pasać gęsi
ale dziś wszystko poogradzane
może kiedyś jak kupię łąkę
na której będziemy tylko my
ja i gęsi
(„wszyscy jesteśmy śp.”, s. 10)

 

Wiersz powyżej nie jest wierszem skomplikowanym, wprost przeciwnie. Jest on anty-erudycyjny, zahacza o dosadność, chciałoby się napisać – „mówi, jak jest.” Oczywiście dosłowność i dosadność nie wyklucza liryczności, wystarczy przywołać tutaj osobę Konrada Góry i chociaż „wszyscy jesteśmy śp.” nie posiada gęstości tekstów autora „Kalendarza majów”, to i tak jest to liryka, która potrafi poruszyć i zatrzymać przy sobie. Podmiot liryczny przekazuje informację o zbliżającym się ochłodzeniu, chorobie matki, dzieli się z nami swoimi bukolicznymi marzeniami. Wiersz toczy się jakby od niechcenia, oferując trzy obrazy, po jednym do każdej informacji. Mimo że nic nie jest powiedziane wprost, możemy oczami wyobraźni zobaczyć przymrozek, rodzicielkę w szpitalnym łóżku, łąkę na której pasą się gęsi. Obrazy przenikają się, a jednocześnie scalają, tworząc subtelną tapiserię emocji. Potrzeba czegoś więcej? Absolutnie nie. To już jest poezja, poezja wystarczająca.

Utwory zawarte w trzeciej już książce Marcina Wróblewskiego na nic się nie silą, nie pragną razić poetyckością, a już na pewno nie uderzają w dominujący obecnie ton post-ironii. Nie widać, żeby poeta podczas tworzenia omawianej pozycji wkraczał w jakikolwiek agon i dzięki temu łatwiej jest się nam w tych wierszach schronić. Osobiście lubię kryć się w nienachalnej lapidarności i czuję się szczęśliwy, że „Widać nóż” pełen jest momentów, w których mało znaczy dużo. Spójrzmy na poniższy utwór:

 

chmury rusztami znaczą niebo
ogień pod nimi i nad nimi
słychać usychanie trawy
piasek przetapia się w szkło
(„lipiec”, s. 49)

 

Można przeczytać wiele utworów, którym zajmuje czterdzieści wersów przekazanie tego, co „lipiec” przekazuje w czterech. Co dziwne, nie zniechęcają mnie tutaj trzy trafienia z tzw. bingo ściany wschodniej tj. chmury, ogień, trawy[1]. W końcu mamy do czynienia z książką wydaną przez Książnicę Podlaską, więc zdziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli tutaj post-przemysłowe, metropolitalne pejzaże. Wróblewski jednak nie chce nam udowodnić jak bardzo doświadczenie związanej z ziemią, naturą i żywiołami ściany wschodniej jest doświadczeniem wyjątkowo lirycznym. Kwestię ognia załatwioną mamy w jednym krótkim wersie, niezmiernie obrazowym zresztą i warsztatowo sprawnym. Podobnie sprawa ma się z „chmurami” i „trawą”. Kiełkuje we mnie hipoteza, według której zauważalnej w tekstach „błogosławionej redukcji” pomagał redaktor książki, Piotr Janicki. „Widać nóż” koresponduje mi trochę z „Bożym rokiem” wyżej wspomnianego, gdzie pochylenie się nad naturą jest równie ważne, ale też równie wdzięcznie i delikatnie rozgrywane. Myśl ta prowadzi mnie do pierwszego wiersza tomu, wiersza osobnego, edytorsko postawionego tam, gdzie z reguły zostawia się stronę na tytuł książki, co jest posunięciem bardzo w stylu Janickiego. „szlaczki”, bo o tym tekście mówię, to jakby credo, a raczej „dubio” autora, pokazujące o czym nie chce on pisać:

 

zazdroszczę wam serca w pikselach
tej wersji świata w której plama krwi
jest plamą krwi tylko z daleka
jak z daleka ostry widać nóż
człowiek porusza się w prawo lub w lewo
a każdy krok łatwo przewidzieć
najstraszniejsze potwory ważą kilka bitów
i mają kwadratowe kły
chcę żeby tak zostało bo tylko wtedy
zapominam o szlaczkach
(„szlaczki”, s. 1)

 

Powyższy wiersz jest utworem najbardziej manierycznym i najbardziej jednoznacznym w książce. Świetnym pomysłem było zostawienie go poza jej główną częścią, dzięki czemu dowiadujemy się, że mamy do czynienia z poetą nie tylko bardzo sprawnie posługującym się piórem, ale i świadomym swojej drogi. Warto Marcina Wróblewskiego obserwować, ponieważ z pewnością w przyszłości widać będzie w jego poezji nie tylko nóż.

 


[1] Inne elementy binga to: pleśń, rdza, drewniane schody, chora matka (tę u Wróblewskiego już znaleźliśmy), rzeka (czasem rzeka w ogniu), ziemia jako gleba niewdzięczna (jak matka) lub hojna (również jak matka). 

 

Rafał Derda