KANGUR ZAMIAST POGODY
PODCZAS BURD W MATEMATYCE
Intencje były jasne, dopóki ktoś nie zgasił
światła w imię dobra wewnętrznej planety.
[Królowa Jadwiga, z domu Einstein]
A czasem niedoszła muza przestraszy się
wyrażenia „analogicznie”,
bo to słowa są najmniej bezpieczne,
nie wielkie liczby, na akord;
niezobrazowana materia, jej zbyt głęboki
mir i cykl. Prognoza w łupinie, która schnie
wraz z dryfem, w stronę innej randki.
Słownik chce użyć „drutu”, ale nie wypędzi
nas z ogrodu, nie zawiśnie w imię ogrodzenia.
Zbyt wąskie gardło implikuje walkę, niemalże
ciszę. Chemia zostaje w pierwiastkach
na obcym lądzie. Chce się innego,
a rodzi jak zawsze, zwrotnie i bezowocnie;
bezbrzeżnie w gęstości, z jaką można
się przeliczyć. Tchnij w nią dźwięk
i go zobacz, gdy mija bezpowrotnie,
gdy pachnie jak końcówka, powtórzenie,
upojna noc bez snu niczym ten, niczym
niczyj płat ziemi-skóry, już zgniły, a jeszcze
soczysty w masie maszynerii uruchomionej
na dystans. Nie czuj, nie czuwaj, ognisko
i tak zgaśnie; a ty stracisz, stopień
po stopniu, całe schody.
NOSISZ W SOBIE ORZECH
JAK LEDNICA ZBOŻE
Jeśli mnie zignorujecie,
nic się nie stanie.
[Greta Turnberg]
Gwizdnąłem ci torebkę
od herbaty. Nie zasługujesz
na esencję. Efekt psuje się
od de. A iks? Homo –
wiadomo, kiedyś
przestanie się nieść. Stadnie
będziemy się paść,
aż padniemy.
Emy, emy bez
nadzienia. Jedno słowo wszystko
drąży. Taniec z prezydentem
zdąży? Chochoł wyszedł z jego
cienia. Handel trąbką – wykwit
brzmienia. Które? Które? Róża –
trawa. Trawa – róża? Jest rakieta,
jest zabawa. Ale jak tak można
w cudzy, konny rytm, chudy
wrzątek?
Z RODZINĄ DOBRZE SIĘ WYCHODZI
Musimy być bardzo, bardzo twardzi w cyberwojnie.
[Donald Trump]
Ty jesteś sam
i nigdy nie będziesz wujem.
Skradasz się niczym ksiądz-
-nic w procesji za
bożym ciałem, nietkniętym narządem
równowagi w świecie,
który nie ma drugiego dna.
Znasz pierwsze wieczne
Tułactwo, pocałunek śmierdzi
lustrem po tamtej stronie
czar pryska i ślad się spiera
dopiero w trójcy
detergentów chad trik
nerwowy tylko w twojej
głowie ktoś na ciebie czeka
i łka, łga, łyka, przywraca
porządek. Pojedynczość
to nie powód, by kochać,
w kółko się kręcić,
wąsa przyozdobić mlekiem
pod nosem i ponownie odpaść
pod byle pretekstem,
postem z kreską niebieską
kredką pod okiem zniweczyć
ten wór bez prezentów mieć
na przykaz pokaz wykaz
stop stóp by nie zajść
za daleko, nie wyjść
za siebie. Zrozumieć pustkę na zdjęciu
i włożyć, zatknąć flagę; lagę
na siebie od bramkarza, który nie wpuści
tylko ciebie.
FUGA ŻYCIA
Pij z moich ust.
[Paul Celan, przeł. Ryszard Krynicki]
Słownik w telefonie „milf” zmienia
mi na „nikt”. „Milfem”, natomiast,
na „miodem”. Taka odmiana. „Wejdź na”
czytam jako „wiedźma”, jakbym wreszcie
miał się doigrać. Tak mówił ojciec
albo matka. Mniejsza,
nie pożałowałem. Większa: mam
rzeczywistość, po co mi fantazja?
Problem nierozbitej rodziny wyjściowej,
potęgowany w częściach własnych.
Jak to brzmi i nic się nie zmienia,
nie podstawia na komputerze, choć niewiadome
szturmują pierwszą pozycję. A chciałem
tylko obejrzeć film, z fabułą, o przyszłości,
być może bliskiej, i najeść się na zapas,
by przedwcześnie nie wybuchnąć,
a tu taki niewypał,
choć nikt nie pytał:
bum, łubudu i bach, fuga życia!
JAK SIĘ STARZEĆ Z GODNOŚCIĄ
Są miejsca, gdzie kończy się publicystyka, a zaczyna życie.
[Szymon Hołownia, „Monopol na zbawienie”]
Pole, pole, łyse pole,
domowe przedszkole, stadion
krzyczy: Olę! Nigdy nie będzie
takiej prezydentki, ponieważ naród
jest na to za miętki. Dwa rodzaje literackie
gnębią trzeci, jakby inne końcówki
nie zdążyły się wykształcić
i zaboleć. Pole się orze, a dwór
burzy, w epilogu służy tylko ten,
co stchórzy. To jest to! – przesmyk
między kosą a pługiem, markowy
traktor, minionych scen aktor
przebrzmiały, choć pełny
żalu do dziury w balu. Pierwszy człowiek
w kosmosie, czyli w swoim
sosie: sygnał przerywany
w wierności patrzenia na włości:
ależ durny refren, obła wyliczanka,
omszała sztuka, proza – gleby zgroza.
Wystarczy klasnąć, a sypie się kurz: na stole
szczęście,
jak podwójne wklęśnięcie, wrasta, redaguje
się już.