Kryśka Kaniowa to moja ciotka – z racji wżenienia się do rodziny ze strony babci Królowej, Królichy, jak ją nazywali po wsiowemu, a może po prostu: po swojemu. I ten swój język jest tutaj widać, we wszystkich wspomnieniach spisanych przeze mnie ponad dziesięć lat temu i teraz upublicznianych. Na wszystko przychodzi czas. U nas na wsi by się raczej powiedziało: swój czas.
A może nie na wsi, może u nas w domu? Ile jest we mnie języka wsi rodzinnej, a ile domowego, z domu nauczycielki eleganckiej, a przecież swojej, bynajmniej nie żadnej „paniusi” (tak się mówiło u nas z wyższością i potępieniem na panie wysztafirowane lub wynoszące się nad sąsiadów), więc ile jest tego mojego języka z domu nauczycielki i bywałego w świecie kierowcy ciężarówki? Kto mówi przeze mnie, kto mówi przez nas?
Tego wciąż nie wiem. Może to na zawsze pozostanie wiedzą nieodkrytą, tą, o której Slavoj Žižek, a za nim Alenka Zupančič w książce „Czym jest seks” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Warszawa 2021) pisze: Nie wiem, że wiem. To by znaczyło, że mój język wie to, o czym ja nie mam pojęcia, choć przecież posiadam tę wiedzę; być może prawdziwiej byłoby uznać, że to ta wiedza posiada mnie nieświadomą jej. I że w języku Kryśki Kaniowej i w języku Ginki Morskiej też jest to, czego one nie wiedzą, a co mówi w nich i przez nie, mówi do mnie i do was, którzyście nigdy tych kobiet nie poznali osobiście, nie słyszeli ich głębokich głosów, choć teraz, tutaj, w Polu, możecie je przeczytać, a może i usłyszeć w mowie z lat dziecinnych, mowie swoich dziadków, babek, rodziców, a ci co bardziej miejscy: mowie wczasów na wsi czy dalekich krewnych.
Po dziesięciu latach czytam ich wspomnienia i tak jak wtedy, kiedy je słyszałam po raz pierwszy, coś wywraca mnie na drugą stronę (czymkolwiek ona, „ta druga strona”, jest); obraca w żonę Lota, nie mogę się ruszyć, kamienieję, przestrach i przemoc, przeraźliwe, Uncheimlichkeit, moje ulubione słowo w języku niemieckim, a może i we wszystkich językach, bo zdecydowanie lepsze niż angielskie uncanny czy polskie niesamowite, czy bizarny, który czasem pojawia się w języku polskim i którego nie znoszę.
Ciotka Kryśka i Morska mówią: środkiem wsi płynęła krew; kury, świnie, psy się popaliły; a to było tak, że ona przez pomyłkę poszła do ognia.
Ich język też jest we mnie, przecież znam go od dzieciństwa, tak jak od zawsze znałam Morską – sąsiadkę z naprzeciwka i ciotkę Kryśkę z drugiego końca wsi (mąż Kryśki – Maniek był bratem ciotecznym mojej mamy, mieli wspólną babkę, Annę Balawender, spaloną w czasie Akcji).
Czytam te wspomnienia spisane w 2014 roku, kiedy przygotowywałam się do pisania „Wakacji w domu” i bardziej mnie interesowały obrazy rzezi, masakry, codziennej przemocy zwielokrotnionej stokrotnie, a może i więcej razy, wybuchu czegoś strasznego, o czym nie wiemy, że wiemy, że czai się do ataku, więc te obrazy interesowały mnie bardziej niż język, jakim się o tym opowiada. Teraz żałuję, że nie poprawiałam komputera poprawiającego słowa gwarowe na standardowe polskie, ale wtedy to mi nie wadziło. Na szczęście struktura wypowiedzi, fascynująca i zachwycająca mnie teraz niczym doskonała proza, zachowała się w oryginalnej formie.
Kiedy jedenaście lat temu chodziłam po wsi i pytałam o wojnę, kobiety, które w czasie Akcji były nastolatkami, nie chcę o tym mówić, mówiły i szybko się odkręcały swoimi ponad osiemdziesięcioletnimi plecami. Kryśka Kaniowa w dniu Akcji miała rok, opowiada o tym, co słyszała o pacyfikacji od swojego teścia, Antoniego Kani. Ginka Morska, wówczas dziesięcioletnia, stała pięć godzin na 20-stopniowym mrozie, mając przed sobą płonącą z ludźmi stodołę i zgliszcza własnego domu.
Kiedy myślę o ich opowieściach, fragmentarycznych, porwanych, przypomina mi się słowo bricolage, przyczepia się do głowy i nie daje spokoju. Jeśli bricolage nazywamy koniecznością zapożyczania własnego pojęcia z tekstu dziedzictwa, które jest mniej lub bardziej spójne lub zrujnowane, to należy powiedzieć, że każdy dyskurs jest bricoleur – i tak przeszłam od Krystyny Kani do Jacques’a Derridy, który wyświetlił mi się jako pierwszy w Google’u, kiedy wpisałam: bricolage.
Czy do tekstów z dziedzictwa zaliczyć trzeba złe duchy, które ścigają mnie w snach, oślizgłe twory z piekła rodem, upiory, strzygi, demony miejscowe i obce? Czy zaliczyć również trzeba siłę, która kazała przeżyć koszmar i przetrwać, żyć dalej, siłę, z której i ja też powstałam? Siłę, o której nie wiem, że wiem? Sny o złych duchach, które śniłam lata temu, z każdym snem trochę inaczej? Aż wreszcie przyśniło mi się, że idę jak zwykle do skrzyżowania, a tam, za rogiem bloku, wyłazi zombi jak z filmów Romera, „Świt żywych trupów”, jeden z tych, które prześladują mnie od dawna i jawnie w snach, choć ze snu w sen coraz mniej się ich boję, a teraz, kiedy tak zbliża się do mnie, ten żywy żarłoczny trup, w brzuchu bulgocze mi rozgrzana czerwona lawa i wściekle wali do rąk, torsu i nóg, wyrywam z ziemi płytę chodnikową i rzucam się na stwora, walę w niego z nieludzką siłą, najpierw rozwalam kolana, upada, walę wściekle w jego głowę i pierś, rozkwaszam na śmierć, krew bluzga jak w „Samuraju o niebieskich oczach”, mojej ulubionej kreskówce.
Jak mi się źle śni, to śni mi się ta piwnica, co zabiły chłopa z Szastarki, czytam po raz kolejny wspomnienia Krystyny Kani i za każdym razem znajduję tam coś nowego, i nie-mogę-przestać-zachwycać się językiem. A z wizyty u Morskiej wciąż pamiętam jej wielką postać w poliestrowym fartuchu i uśmiech zadowolenia, kiedy mówiła, że lubi sztuczne kwiaty, a najbardziej to róże.