Spotkania z Lisem


 

Roman Lis, ok. 1995 r., fot. Bogdan Konopka

 

Otworzyłem drzwi naszego mieszkania na Iwickiej 8a. W progu stało dwóch młodych, ale już nie bardzo młodych, jeden zdawał się młodszy od drugiego, ten mniejszy, szczupły, niemal wątły z pociągłą twarzą, elegancki, drugi zdawał się zaniedbany i przepalony papierosami. Przyszli do ojca, ale wcześniej zapowiedziani, więc nie było zaskoczenia. Obaj studenci. Ja też byłem studentem zapewne pierwszego roku polonistyki. Przyszli do mojego ojca, poety Mieczysława Jastruna. Poruszeni tym co ich czeka, można rzec, że nawet w nabożnej trwodze. Tak poznałem, na razie przelotnie, Romana Lisa i Józefa Kurylaka. Wprowadziłem ich do pokoju ojca, ten niezbyt duży pokój, zwany w naszym domu na wyrost gabinetem, na największej ścianie dźwigał pod sam sufit półki i barwny gobelin książek, czasami bardzo starych. Ojciec swoją niewielką dłonią zawsze trafiał na właściwą. W gabinecie królowało wielkie poniemieckie biurko, tam ich zostawiłem, nie chciałem przeszkadzać w tym co miało być literackim świętem. Zamykając drzwi widziałem tylko, że ojciec siada w fotelu o drewnianych poręczach, które to poręcze pamiętały dłonie wielu znanych polskich pisarzy, choćby Szymborskiej, Herberta i Różewicza.

Potem zawarłem znajomość z Kurylakiem i widywałem go dosyć często, robił na mnie wrażenie poetyckiego szaleńca, który porusza się na granicy jawy i snu, rzeczywistości i nierzeczywistości. Lisa też zapewne spotykałem, ale tego nie pamiętam. Kurylak tak wyrazisty, chyba zjadł mi pamięć Lisa, zdawał się przy całej swojej bezradności wobec materialnego świata silniejszą osobowością. Musiałem czytać wiersze Lisa, ale nie zostawiły śladu w mojej pamięci. Być może spotykałem Romka w Przemyślu, gdzie bywałem, zanim wyemigrował, ale nic nie pamiętam.

Minęło pół wieku. Szedłem paryskim chodnikiem z reporterem Wojtkiem Giełżyńskim i Ryszardem Sługockim, dyrektorem prywatnej szkoły wyższej, przyjechaliśmy by dostać od spadkobierców Jerzego Giedroycia zgodę na mianowanie szkoły, w której wykładałem, imieniem Redaktora. Nazajutrz mieliśmy jechać do Maisons-Laffitte. Było to rok po śmierci Giedroycia, byłem wieloletnim, comiesięcznym autorem paryskiej Kultury, Giedroyć lubił mnie i cenił, byłem też blisko z jego podporą Zosią Hertzową i znałem brata Redaktora.  Więc, jak wkrótce się okaże, udało nam się sprawę załatwić. Pamiętam zapach paryskiej ulicy, którą szliśmy, było to na pewno w sercu miasta, ale Paryż ma wiele serc. Nagle ktoś mnie zaczepia po polsku. To Tomek? Nie mam pamięci do twarzy, więc nie poznałem: Roman Lis. Usłyszałem, jak zatrzaskuje się obręcz niezwykłego zbiegu okoliczności. Paryż jest wielki, takie spotkanie po pół wieku to trochę jakby spotkać na paryskim bruku Mickiewicza lub Norwida. Rzecz niemal równie nieprawdopodobna. Lis wyłysiał i zdawał się nieco wyleniały. Nie do końca wiem, dlaczego skojarzył mi się z Norwidem, też zagubionym na paryskim bruku. Zabraliśmy go ze sobą do hotelu. Tam w pokoju Giełżyńskiego panowie raczyli się suto alkoholem, ja tradycyjnie nie piłem. Rozmowy nie dotyczyły literatury, raczej seksu i przygód, jakie Giełżyński i Sługocki mieli z panienkami lekkich obyczajów. Obaj wiele podróżowali po świecie, więc miewali orientalne przygody. Lis też tęgo pił, nie było pola dla artystycznych debat. Ja byłem właściwie zgorszony tym pijackim gadaniem. Dowiedziałem się tylko od Romka, że pracuje bodaj jako malarz pokojowy, chyba jakieś remonty. Niepewna pamięć niczego więcej mi nie podpowiada. Potem zdarzał nam się kontakt internetowy, w końcu na Facebooku. W 2015 roku byłem kilka dni w Paryżu. Zadzwoniłem do Romka, mieszkał chyba w jakimś bodaj domu opieki czy w pensjonacie, było bardzo kiepsko z jego płucami. Mieliśmy się spotkać. Byliśmy umówieni. Jednak odwołałem to spotkanie, bo fatalnie się poczułem. Romek był po alkoholu i bardzo się na mnie złościł, co przyjąłem ze zrozumieniem. Potem jednak przesłał mi swoją książkę, rzuciłem tylko na nią okiem i jej nie przeczytałem. To na pewno jakiś grzech, ale mam większe.

Tomasz Jastrun


 

CZYTAJ TEŻ