BARDZO DŁUGI ŚNIK
albo
Salceson literacki
Lis le Roman
[Roman Lis]
„Instytut Hegemonii Człowieka”
Podkarpacki Instytut Książki i Maketingu
Rzeszów 2021
stron 316+CCLXIII
Bohater jednego z utworów Iredyńskiego pisał Księgę Ksiąg. Miała ona być dziełem jego życia. Celebrował pracę nad opus magnum aż do marnego końca. Nie wiemy, jaki to był utwór, możemy się domyślać, że jako owoc długoletnich dywagacji wewnętrznych dotyczył spraw najważniejszych, trzymających w równowadze ciało i ducha. Księga Ksiąg uległa jednak zniszczeniu jeszcze za życia autora. Księga Ksiąg Romana Lisa miała więcej szczęścia, została wydana jako „Instytut Hegemonii Człowieka” i autor mógł ją zobaczyć jeszcze przed śmiercią. Obieżyświat, może nie będzie przesady w sformułowaniu „obywatel świata”, wydał swą pierwszą i ostatnią książkę nie na obczyźnie, lecz w Polsce, gdzie, można by rzec, autora przyjęło w końcu z otwartymi ramionami Podkarpacie, z którym łączyły go urodzenie, chłopięctwo i wczesna młodość.
Powiedzcie mi, gdzie się znajduje ta jakaś zasada, że powieść musi się składać z tekstów wymyślonych, wypracowanych przez jednego człowieka – i że to wtedy jest powieść – pyta autor i odpowiada: Zasad nie ma. I oto po półwieczu działalności literackiej daje nam do czytania powieść złożoną w całości z utworów pióra wymyślonych przez siebie postaci – no, może z wyjątkami, do których wrócę. Wychodząc z założenia, że człowiek ma więcej niż jedno ja, że istnieje rzeczywistość urojona (UR) i kraina snów (KS), balansuje – nie tylko w twórczości, także w życiu, co należy zaliczyć na plus – w przestrzeni tych trzech co najmniej rzeczywistości. Czuły na każde drgnienie języka, opędza się od napierającego zewsząd fałszu. W jednym z fragmentów własnych dzieł nieukończonych, których pasmo ciągnie się jako bezkresny palimpsest, przywołuje fakty i ich konsekwencje: Według jakich nut kłamiesz? – zapytałem ongi jednego z podejrzanych o najgorsze wieści, a odtąd powiedzenie to powtarzali wszyscy, żeby mi się przypodobać.
W której warstwie rzeczywistości to się zdarzyło – nie wiemy i nie dowiemy się nigdy. Być może działo się to w śniku – według definicji Lisa, tej najmniejszej, dalej już niepodzielnej cząstce snu. Tam może się zdarzyć wszystko i śladu bałaganu nie będzie. Ten, który mówi, że Arystoteles potrafi w mowie naśladować chama, cham nie potrafi naśladować arystokraty – nawet w piekle!, spotyka się na gruncie więcej niż towarzyskim z Dostojewskim, z Kopernikiem, Stalinem. Ta półsenna rzeczywistość, z dominującym śnikiem, łączy się harmonijnie z zażyłością z generałem Pstrągiem, człowiekiem, który nigdy nie był żołnierzem TEGO wojska, ale nauczył pisarza śnienia na jawie i bycia przytomnym we śnie (jeden z najwyższych stopni wtajemniczenia), z redaktorem Mieszko Workowitzem, który, jak to dziennikarz, bywa sceptyczny i z podejrzliwością ocenia działalność organizacji zrzeszającej dwóch poprzednich, pod nazwą Czarna Dziura, choć sam Roman Lis zapewnia, że ta typowa antysekta, zajmująca się wielokrotną penetracją snu, jest pożyteczna choćby z tej przyczyny, że odnalazła nici łączące dwie postacie w „obiekcie androginicznym” i nadała im nazwę śniciny.
Nie od rzeczy pierwsze zdanie mojego tekstu. Oczywiście Roman Lis, zawsze ciekaw Ireneusza Iredyńskiego – o czym jeszcze napomknę – znał jego „Człowieka epoki”, mikropowieść głośną i wielokrotnie wznawianą w połowie lat siedemdziesiątych XX w. W niedzielne jesienne popołudnie (…), gdy członkowie Ligi Zdrowia Psychicznego nisko krążyli nad dachami – tak mamy u Iredyńskiego. A u Lisa: niedługo powstanie Policja Emocji, która będzie wyłapywać i karać rozemocjonowanych. Sztukę persyflażu Roman Lis opanował w stopniu równie wysokim jak Iredyński, Choromański, Witkacy, Gombrowicz, Stefan Themerson. Przeżywanie dzieła sztuki na żywo u autora „Instytutu hegemonii człowieka” to nic innego jak np. udawanie przed ludźmi, że się jest parą. Taki na dłuższą metę „kontrapunkt erotyczny” nie jest niczym szczególnym dla pisarza (ukrytego pod przebraniem rozlicznych narratorów), który śmie twierdzić: Jestem człowiekiem, który wyrósł z bajki. Podkreślmy jednak: wszelkie przebieranki i kabotyńskie z pozoru sztuczki służą wzbogaceniu się duchowemu świadomego swej misji człowieka.
Jaka to może być misja? Czy durszlak na głowie jako oznaka wtajemniczenia to nie po prostu odprysk pochodzący z percepcji malarstwa Jacka Malczewskiego, który portretował się, jakże serio, z tortownicą na głowie? Jeszcze przed wydaniem książki, poznawszy fragmenty, przestrzegałem Romana przed szafowaniem sformułowaniem „loża wolnomalarska” w odniesieniu do odłamu wyznawców Czarnej Dziury, uczulając go na istnienie w latach trzydziestych XX w. grupy artystów występujących pod kierunkiem Tadeusza Pruszkowskiego pod tą własną nazwą. Cóż, przemożna wiara w siłę własnej kreacji nie przekonała autora i nazwa pozostała w książce, w której sztuczny kosmos i jego obywatele żyją w jednym wykreowanym świecie, gdzie np. w sowchozie Krywe śnieg padał zawsze lecąc do góry.
W scenach jawy Lis przedstawia reminiscencje z akcji artystycznych, perfomansów, zlotów hipisów w peerelowskich realiach, mało tego, w stanie wojennym, ze specjalnym zezwoleniem władz, nawet napomyka o swoim udziale w szkoleniu na członków PAX w roku 1970 w Soczewce koło Kościerzyny (nie miałem pojęcia o istnieniu takich szkoleń), szerzej napomyka o szczegółach polskiego życia literackiego lat siedemdziesiątych XX w. (tu będę miał w następnej części wywodu zastrzeżenia dotyczące faktów), w sumie jednak cała jego książka, w której przeważają elementy składowe nurtu tzw. surrealizmu figuralnego, choćby w kapitalnym opisie grafitu płonącego w ołówkach, ma traktować, jak sam autor w końcu wyjaśnia, o początkach opanowywania przez ludzkość technologii reinkarnacji.
Może nie „ile w tej książce niewykorzystanych możliwości”, lecz raczej „ile w tym człowieku niewykorzystanych możliwości”, myślę po lekturze brawurowo się zaczynających początków Lisa zaniechanych powieści, porozsypywanych po książce. Odkąd pamiętam – a poznałem Romana Lisa w roku 1975 – zawsze coś zaczynał, chętnie opowiadał o tym czymś zaczętym, wdawał się w dyskusje o literaturze, próbując dotknąć niedotykalnej istoty twórczości. Drażniło mnie to, ale byłoby nieskuteczne nawoływane autora do systematycznej pracy nad tekstem. Brałem to na karb jego – jak mniemałem – galicyjskiej gnuśności. Nigdy nie był typem prozaika wyposażonego w sitzflaisch, był poetą. I marzycielem. Poszedł w świat jako człowiek do cna ukształtowany, nieugięty, po dzieciństwie w niemal kresowej Krzeczkowej, gdzie poznał nieugięte prawa przyrody, i wczesnej młodości spędzonej w magicznym mieście Przemyślu, gdzie z jednej strony zdobył kindersztubę, która przystojniakowi pozwoli obracać się świecie wielkich dążeń i złudzeń, z drugiej – wyćwiczył wrodzoną bystrość, umożliwiającą poznawanie ludzi takimi, jacy oni w istocie są, nieraz na pierwszy rzut oka.
Wszystko jest względne – zwłaszcza w wojsku i w redakcjach – zauważa ktoś, być może narrator, być może sam od siebie autor, a może jego aktywny sobowtór Jaś Golasa. Nie od rzeczy w przemyskiej piwiarni U Wróbla znajduje się punkt kontaktowy postaci połączonych parami w „obiekt androgyniczny” nazwany „śniciną”. Wszak do Lisowego Przemyśla prowadzą w tej powieści wszystkie drogi. Nawet na peryferiach Księgi Ksiąg, w których ma miejsce „wariacja androgyniczna na tematy weneckie”, zdumiony czytelnik natyka się na pokaźną kolekcję obrazów Heleny Robliczek-Fussek, artystki znanej wąskiemu gronu wtajemniczonych wybrednych, należącej do słynnej przemyskiej rodziny Niementowskich, którą rozsławił młodopolski poeta i malarz Jerzy Niementowski.
Smaczków godnych najlepszej literatury zachodnioeuropejskiej drugiej połowy XX w. jest w „Instytucie hegemonii człowieka” co niemiara, czytelnik jednak natyka się zazwyczaj na nie wyłącznie w licznych początkach pozaczynanych, poniechanych przez autora lub zagubionych utworów. Z jednej strony niby jest to zgrabny chwyt literacki, z drugiej – szkoda tego, co przepadło lub „co miało być, a nie jest”. Mam niemal pewność autentyczności wysiłków utalentowanego twórcy, który nosi w sobie piękny nadmiar pomysłów i inwencji, za Boga Pana nie jest jednak w stanie nawet cząstki tego wypuścić. Jeśli ma rzeczy gotowe – np. mistrzowski początek powieści „Święty spokój”, drukowany w różnych wariantach w krajowej prasie literackiej, a w wariancie wyszlifowanym i najpełniejszym w dwutygodniku Student – jawi się w nich jako świetny warsztatowiec i pisarz, którego chce się czytać. Gdyby ten „Święty spokój” obrósł jeszcze w kilka rozdziałów, konkurowałby zdecydowanie z najważniejszymi osiągnięciami literatury tzw. nurtu chłopskiego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Gdyby tak się stało, gdyby Roman Lis przysiadł fałdów (do czego go wtedy, w siódmej dekadzie XX w., namawiałem), niewątpliwie wydałby powieść, dzięki której najpewniej by zaistniał jako wybitny, cieszyłby się uznaniem i szacunkiem czytelniczek, ale, jak widać, pisany mu był los wytwornego włóczęgi.
Dobrze, że jestem blisko, bo mogę coś sprostować. To jedna z ostatnich okazji, kiedy jeszcze żyjący może zmarłemu oddać przysługę. Przed siedmiu laty młody badacz literatury, dziś już niestety nieżyjący, Andrzej Śnioszek przepytywał nas, pisarzy aktywnych w życiu literackim lat siedemdziesiątych XX w., głównie na okoliczność roli w tym życiu Henryka Berezy. Po wstępnej autoryzacji Roman Lis przysłał mi do lektury tekst ze swoimi wypowiedziami. Natychmiast zwróciłem Romkowi uwagę na dwie nieścisłości w barwnych opowieściach: otóż nie było mnie w grudniu 1975 roku w grupie pisarzy obdarowanych stypendiami rządowymi CRZZ (Centralnej Rady Związków Zawodowych) i bankietujących w gmachu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w towarzystwie przewodniczącego Władysława Kruczka po pierwsze dlatego, że takiego stypendium nie otrzymałem, a po drugie – ponieważ w tamtym czasie konałem w krakowskim szpitalu dr Anki (Heleny Wolf), niebawem przemianowanym, jak większość placówek medycznych, szkolnych i kulturalnych, na szpital im. Jana Pawła II. Nie mogło mnie być również w tej wyróżnionej grupie pisarzy, chorowałem bowiem obłożnie od początku grudnia 1975 do lutego 1976, a wiosną wprost ze szpitala trafiłem do zakopiańskiego sanatorium, nie należałem więc także, wbrew enuncjacjom Lisa, do grupy złośliwców, którzy upokorzyli go, myląc tropy, gdy po wyjściu z partyjnej biesiady udali się taksówkami w odwiedziny do Iredyńskiego, zostawiwszy na lodzie zawianego kolegę. Ot, fałsz! Lis miał przekazać Śnioszkowi poprawki, widocznie jednak ich nie przekazał i tekst wywiadu poszedł do druku z błędami. Roman Lis zaraz mnie bardzo przeprosił, co nie znaczy, że wyciągnął wnioski. Otóż ten wywiad przeprowadzony przez Śnioszka uznał za nieodzowny element swojej książki i dołączył go in extenso do „Instytutu Hegemonii Człowieka”… Obok więc czułego wyznania, ze spośród prozaików jego pokolenia tylko ja go u siebie serdecznie gościłem, znalazły się u Lisa nieścisłości, które wprawiają w zakłopotanie i każą się zastanowić nad sensownością wprowadzania do powieści ze wszech miar kreacyjnej postaci istniejących wprawdzie w stu procentach, lecz niestarannie powyrywanych ze wspomnień. Wolę czytać z nieodmienną satysfakcją wyznania Romana Lisa o tajemnicach alkowy niemal osiemdziesięcioletniej Shirley Bourdon, w której zakochał się z wzajemnością mężczyzna w kwiecie wieku, Iwan Lelyja, jeden z rozlicznych porte-parole autora, w poprzednim etapie życia wracający o świcie do domu w przebraniu prostytutki w Placu Pigalle, a w jeszcze wcześniejszym… właśnie, nie wiadomo, więc się o tym nie pisze. Musi wystarczyć informacja, że jest on wciąż poszukiwany mimo upadku komuny.
Nie mija czytelnicze przygnębienie. Czemuż aż tak? Jak by tu rzec: zgodzę się nawet na sztuczny kosmos, byleby tylko zorganizowany na uczciwych zasadach.
Marek Sołtysik
CZYTAJ TEŻ