Roman Lis, 1985 r., fot. Jacek Szwic
Przygody Romana Lisa, opisane w jego książce[1], i te odbywane w przestrzeni nieświadomości zbiorowej, i te bardziej osobiste, wszystkie połączone ideą czarnodziurską, zmuszają czasem do zanurzenia się w takiej realności, że zapomina się o granicach jawy i przed oczami zdumionego czytelnika przesuwa się jakaś inna rzeczywistość.
Miejsce na rzeczywistość przewidziane jest z góry i w pewnej chwili się wyłania, ale najpierw sypią się wszędzie odłamki innej wieczności, organizuje się sztuczny Kosmos, Heśku, wnuk Naszej Szkapy, dostaje skrzydeł, straszy szkielet większej całości itd., itd., niezliczone sensy przedstawiane są w rozdziałach, całkach, migawkach, przypisach, mija przy tym dużo rozmaitych czasów.
To nie wszystko. Poza tekstami książkowymi, zachowało się także czarne pismo ręczne Lisa na pocztówkach przestawiających Paryż, Trouville, Marsylię, Alpy, miasteczko Fontenay-aux-Roses i inne okolice.
Opisy pocztówkowe nazywa Lis swoją opowieścią odysejską. Pisana jest przeważnie na brzegu stołu w café L’Odyssée, mijają tygodnie, miesiące i lata, gdy odwiedza on tę café, która wciąż trwa w Kosmosie, a fikcja nie bierze udziału (w tym) przedsięwzięciu, to nie fikcja, to coś innego.
I gdy za miliard lat okaże się, że naprawdę nasza planeta i wszystkie galaktyki znajdują się w czarnej dziurze, można będzie w pismach Lisa to potwierdzić.
Poza tym, że trochę wątpi, aby swoim atramentowym pismem dopłynął do Itaki, opisuje mijane wydarzenia i wzruszenia, ogród różany, kępy laurowców, żółtą skrzynkę pocztową pod sosnami, kota Grubruda, który jest gruby i rudy; pisze o ciekłym tlenie wożonym ze sobą zawsze w bagażu podręcznym, o potomkach gadów latających, o dmuchawcach pierwszych mniszków spotkanych na wiosnę, autobusach paryskich w kształcie gąsienic, zwracaniu Szostakowicza do mediateki, gotowaniu zupy jarzynowej i wielu innych jeszcze rzeczach prostych i prawdziwych, bo docieramy do takiego miejsca w czasie, że właśnie te rzeczy, które najłatwiej osuwają się w rzeczywistość, powinny zostać uwiecznione przynajmniej na papierze, choć byłoby lepiej uwieczniać je w czymś twardym, np. rzeźbić w materii, z której zbudowane są czarne dziury. Może kiedyś taka era nastanie, ale nie jest pewny, dlatego przerywa sobie tę myśl i rozpakowuje przysmak Prousta firmy St. Michel, która działa od 1905 r. czas ten nie jest stracony, bo firma przetrwała do dziś.
Na brzegu kartki zapisuje godzinę brania antybiotyku i dodaje, że ma na wprost przed sobą, pośrodku okna, Księżyc w pełni. W jego świetle widzi pająka wyłażącego spod lodówki. W ogóle uważa, że tematem głównym jego opisów podróżnych są ludzie, rośliny i zwierzęta, wszędzie są ślimaki, żaby, muchy, pająki, mrówki, dużo róż, trawy i bluszcz, który wspina się po murze, i nie są to istoty do tego stopnia fantastyczne, żeby trzeba było je wymyślać, przytrafia się tylko jeden cyklop.
Cyklopa spotyka w biały dzień na ul. Pirenejskiej, ale bez namysłu go przemilcza. Wie, że to, co zostaje nazwane, od razu zaczyna istnieć, zaczyna się powtarzać i do czegoś zmierzać, i nie jest to fikcja, to jest coś innego.
[1] Roman Lis – Instytut Hegemonii Człowieka
Marta Zelwan
CZYTAJ TEŻ