Pisarz może być nieznany, może też być zapomniany, słusznie albo nie – cokolwiek „słuszność” znaczy w tej dziedzinie, podatnej na kryteria całkiem sprzeczne. Życie twórcy może być zagadką, jego twórczość może być wyzwaniem; dzieło, które pozostawił, może być przeżytkiem, wspomnieniem po straconym świecie; może być porażką (estetyczną, intelektualną) albo cudem, który czeka na odkrycie. Może być też obsypanym nagrodami sezonowym fenomenem, z którego ulatuje po niedługim czasie wszelki pozór ducha.
Pisarz może pozostawić po sobie tylko dzieło i samemu, chcąc lub nie chcąc, skryć się w cieniu. Może być niewiadomą pod prawie każdym względem – zwłaszcza jeśli przywędrował z oddalonych epok, skąpych w źródła – włącznie nawet z tym (przykładem choćby trzynastowieczny Rutebeuf), jak naprawdę się nazywał.
Czy natomiast może w naszych czasach istnieć pisarz, którego życie i ambicje, wręcz przeciwnie, są nam dosyć dobrze znane – który pozostawił po sobie zgoła nadmiar imion, przesyt pseudonimów – ale który nie zostawił tego, co w przypadku twórcy najbardziej się liczy – skończonego dzieła?
Poza jednym skromnym rozmiarami tomikiem wierszy z lat siedemdziesiątych cała twórczość Romana Lisa składa się z fragmentów. Fragmenty mniejsze lub większe nieprzerwanie obiecują dzieło, które nigdy nie powstało. Żadna całość, żadna powieść, nie została ukończona albo nie przetrwała.
Książka, którą udało mu się złożyć i opublikować na dwa lata przed śmiercią, jest – z tej perspektywy przynajmniej – dokumentem klęski; choć nazywał ją powieścią, to w istocie gąszcz urywków, dłuższych albo krótszych, lepszych oraz gorszych, świetnych i fatalnych, zebranych z różnych dekad – projektów zaczętych, lecz rzuconych, czasami po dziesiątkach zapisanych stronic, czasem po zaledwie jednej.
Z wielu powodów próba ogarnięcia tego zbioru może przyprawić o ból głowy.
Pisarzowi, mimo starań, nie udało się stworzenie dzieła.
Niemoc twórcza lub brak dyscypliny tłumaczą po części ten stan rzeczy. Pełniej go tłumaczy upór, żeby pisać, jednocześnie prowokując opór losu, który na okrągło udaremniał wszelki widok na domknięcie. Żadna całość „nie została ukończona albo nie przetrwała”, bo pisarz wybrał sobie taki los – ale chyba raczej musiał wybrać – który dzieło jego życia wciąż podważał, hamował i niszczył.
Ten los przyjął z czasem postać nadludzkiego, tragikomicznego fatum.
Wydaje się to wręcz logiczne, że w końcu też sam Lis, choć niemłody już i chory, jakby znikł nieoczekiwanie, pochowany po zawale serca na cmentarzu podparyskim w obecności tylko księdza i jednego z synów, zaś jego książka rozwiała się w niebyt razem z jej wydawcą, ledwie wypuszczona w świat.
Pisarzowi, jak każdemu, może się nie udać. Tym, którym się nie powiodło – pisarzom „nieudanym” – nie poświęca się haseł w encyklopediach i słownikach. Literatura jednak, przecież, to jest pewna gra; jej reguły (granice, cele, treści) są nadzwyczaj płynne. Zależy po prostu od wariantu gry, ile warto czasu i uwagi poświęcić na nieprzeciętną porażkę, a ile na przeciętny sukces.
Usłyszałem, że mieszka pod Paryżem pisarz nikomu nie znany, założył „partię”, do której należy tylko on – jeden w wielości swych heteronimów – i chce „stwarzać boga”.
Nikt nie pragnie uchodzić za wariata, co nie zmienia faktu, że sam akt pisania jest dość ekscentryczny, próg oddzielający ludzi oryginalnych od oryginałów jest dość niewyraźny, choć krążenie blisko tej granicy nie sprzyja ani przychylności kapituł konkursowych, ani perspektywom sławy. W roku 2021 ery chrześcijańskiej – zaś wedle datowania Lisa: nowej ery europejskiej roku 67 – ukazała się książka pod tytułem „Instytut Hegemonii Człowieka”, a dla kwartalnika Bliza wywiad z Lisem przeprowadził Wiedemann, którego dopiero byłem poznał. Nawiasem mówiąc, Bliza przestała istnieć rok później.
Akurat był to czas, gdy czytałem o grupce pisarzy francuskich sprzed lat blisko stu, którzy – w zbliżonych proporcjach – jednocześnie dla zabawy i poważnie fantazjując o regeneracji sacrum (słowa Lisa) wymyślili sobie boga i stworzyli tajną sektę.
Niespodziewane połączenia tego rodzaju to oczywisty sygnał dla mnie, że nie można być bezczynnym. Czy zazwyczaj przechodzę do czynu, to już inna rzecz. W tym przypadku rzeczywiście udało mi się przeprowadzić z Lisem kilka rozmów oraz zajrzeć do „materiałów archiwalnych”, udostępnionych mi przez Agatę Pilawę oraz przez Henryka Wańka. Ze swoją historią Lis się nie krył, nie tylko wobec mnie, rozsiewając jej elementy w dzienniku i niezliczonych autokomentarzach. Odtworzyłem jej główne zarysy, by w ten sposób – być może – dać pojęcie, skąd wzięła się ta dziwna twórczość, w stanie wiecznego zanikania.
Nawyk rozpoczynania powieści wiecznie nie kończonych, jak mówi, wyrobił sobie już w dzieciństwie. Być może, tak jak wtedy, posłużyłaby mu silna presja z zewnątrz. Mieszkał akurat w internacie – pisał powieść kowbojską – bohaterem uczynił postać kolegi, z którym dzielił pokój – szybko się znudził. Przedtem jednak kolegę, który go zainspirował, pochopnie wtajemniczył. Ten domagał się codziennie czytania ciągów dalszych. Rosły, barczysty chłopak groźbą wymusił na małym Romanie, by mu wymyślał kolejne fantastyczne przygody na zachodnich obszarach Ameryki.
Z jednej szkoły średniej go wyrzucono, w drugiej powtarzał klasę. Zamiast się uczyć, wolał przesiadywać w parku przemyskim i czytać. Pisał opowiadania fantastyczne – w jednym z nich, podobnie jak w opowiadaniu napisanym na mniej niż rok przed śmiercią, opisywał przemianę człowieka w mrówkę.
W wieku lat siedemnastu postanowił się usamodzielnić i wyniósł się z domu. Chociaż bał się pracy fizycznej, szybko ukończył szkółkę budowlaną. Poczuł dobrą stronę bycia wolnym. Dużo pił, pisał i czytał. I mając już pierwsze publikacje w prasie, odnalazł się w środowisku literatów.
Wśród robotników był robotnikiem, wśród chłopów chłopem, wśród pisarzy pisarzem. Przez matkę pół-Ukrainkę był Ukraińcem dla Ukraińców, Polakiem dla Polaków. Miał, jak stwierdza, od początku różne tożsamości naraz.
Pod koniec lat sześćdziesiątych powstaje Zniesienie, grupa poetycka, o nazwie takiej samej, jak podprzemyskie wzgórze. Nie ogłasza manifestu, nie ma programu – są zbędne. Lisa, Kurylaka, Piekłę, Włocha łączy tyle, że przyjaźnią się, mieszkają w jednym mieście, piszą i czytają się wzajemnie. Łatwiej im jest poruszać się w grupie niż w pojedynkę, to wystarczy. Spotkania wypełniają im rozmowy o poezji i picie wódki. Organizują wspólne wieczory autorskie. W prasie, pod szyldem Zniesienia, publikują wiersze. W połowie następnej dekady dojdą już do wniosku, że formalne ramy przestały im służyć.
Wiersze pisane w tamtych latach – w stanie, jak mówi Lis, lingwistycznego stuporu – zbiera w roku 1979 w tomiku „Opis walki za wstęp”.
Recenzje w większości są sceptyczne.
Krytycy podkreślają wtórność zwłaszcza wobec Przybosia i Karpowicza. Jeden, w Akcencie, stwierdza bez ogródek, że trudno poezję Romana Lisa potraktować poważnie – i pyta retorycznie (rozbrajająco naiwnie): czy od poety nie mamy prawa wymagać przede wszystkim powagi i szczerości?
Inny ocenia, że na debiut za wcześnie – może następna książka będzie właściwym debiutem.
Jakkolwiek na to patrzeć, następna ujrzy światło dzienne po czterdziestu dwóch latach.
W tamtym czasie pracuje jako obserwator nanometrów w kopalni gazu, całe dnie spędzając w budce o wymiarach cztery na pięć metrów, stojącej w środku pola. Warunki komfortowe, jeśli wziąć pod uwagę, jakie ma potrzeby: na realne obowiązki wystarczy mu poświęcać pół godziny dziennie, resztę przeznacza na czytanie i pisanie. Tam powstają utwory prozatorskie, publikowane w prasie i antologiach, przedstawiane jako fragmenty przyszłej powieści. Jej tytuł zmienia się przez lata: najpierw „Ludzie z gazu”, potem „Święty spokój”, później jeszcze – „Krywe”, kiedy pozna wieś o tej nazwie w Bieszczadach.
Świat powieści gęstniał. W zeszycie, który nosił Lis ze sobą, kilkadziesiąt postaci, częściowo zmyślonych, częściowo zainspirowanych przyjaciółmi z Przemyśla, opisanych było z najdrobniejszymi szczegółami – z dokładnością do godziny urodzenia. Wiedział o nich wszystko.
Do roku 1980 owych fragmentów ukazało się dziewięć albo dziesięć, wśród nich – trzy warianty jednego pomysłu, coraz obszerniejsze. Jeden o tytule: „Szkielet większej całości”.
Najlepsze z nich mogą przywieść na myśl Mariana Pilota i jego „Zakaz zwałki”.
Jedno zwraca uwagę Leopolda Buczkowskiego, który wspomni swe wrażenie kilka lat później, w wywiadzie dla prasy.
Obecnie w świecie literackim, stwierdza Buczkowski, jest bardzo źle. Ale, mówi dalej, kiedyś pokazał się znakomity talent w którymś numerze Nowego Wyrazu. On się nazywa Lis. Krótkie opowiadanie było szalenie interesujące. Tam był sam Stoff w tym tekście, tylko Stoff.
Buczkowski mówi to w roku 1982. Na tym etapie jednak większość tego, co Lis jeszcze pisze, pozostaje na papierze. W latach osiemdziesiątych ukazuje się w prasie sporadycznie jakiś wiersz, jakaś recenzja, ale żadnej prozy.
Ostatni drukowany fragment pochodzi z roku 1979. Opowiada na trzech stronach o traktorzyście Władziu, który zabił z zazdrości żonę Helenę i popełnił samobójstwo, po czym objawił się pośmiertnie swym znajomym w podprzemyskiej Krzeczkowej.
Dwa zrodzone w tym okresie tematy, dwa motywy przewodnie, już go nie opuszczą. Ich znaczenie wykroczy daleko poza obszar fikcji. Przez kolejne lata będzie próbował zrozumieć ich wzajemne powiązanie i szukać dla nich odpowiednich słów, starając się przekonać innych, że ich również powinny rozpalić te same zagadnienia, których wagę trudno przeszacować. Jednym z nich jest możliwość emocyjnego zespolenia dwojga ludzi w jedną wspólną jaźń. Drugim jest problem zmartwychwstania i reinkarnacji, możliwość zapanowania nad samsarą, kołowrotem życia i śmierci.
Wymyśloną wtedy historię Władzia i Heleny datuje Lis w świecie projektowanej powieści na rok 1954. Uzna go po latach za początek „nowej ery”.
Na razie jednak pisze mniej, zdecydowanie mniej. Nie może się skupić ani w pracy, ani w domu. Nowa partnerka zagląda mu do papierów pod jego nieobecność. Raz wrzuca część do pieca.
W 1983 roku odchodzi z kopalni – przez picie, jak mówi, narobił problemów.
Gdy wygrzebuje się powoli z jednego z długich epizodów alkoholowych, odwiedza go przyjaciel, mnich wędrowny. Pojedź ze mną w Bieszczady, mówi, zamieszkamy w Krywem. Znam ludzi, którzy pasają tam krowy. Pożyjesz i dojdziesz do siebie.
W Krywem, opustoszałej wsi wysiedlonej w 1947 roku (roku jego urodzin), przy hipisach i pędzących bimber alkoholikach, wiosną i latem pasących krowy, jesienią i zimą wyrabiających miotły z witek brzozowych, z wolna odzyskuje równowagę. Przez pół roku także jest miotlarzem. A „Krywe” stanie się tytułem nowego projektu, najpierw dramaturgicznego, potem powieściowego, z którego pozostanie tylko kilka fragmentów.
Z hipisami wiąże się za pośrednictwem Zenona Zegarskiego, krążącego od połowy lat sześćdziesiątych między Ameryką i Przemyślem, i który jako jeden z pierwszych, mówi Lis, przywlókł do Polski modę na hipisizm. Po raz pierwszy pali marihuanę – jedno z piękniejszych jego przeżyć: łagodne, piękne wejście, które się nigdy nie powtórzy. Bardzo dobre doświadczenie psychiczne, które zaleciłby wszystkim ludziom na świecie.
Zaczyna wyjeżdżać na zloty.
W roku 1982 umiera krewna, u której wynajmował pokój; zostaje sam w dużym, stumetrowym mieszkaniu. Przez kolejne dwa lub trzy lata miejsce służy za „hip-chatę”, przez którą przetaczają się dziesiątki, może setki hipisów, koczujących tam tygodniami. Kiedyś nawet rozbijają namiot – inaczej niby nie umieją mieszkać – w stuletni parkiet wbijając metalowe śledzie.
W tamtym czasie w kręgu przemyskich hipisów pojawia się niejaki Kundalini, właściwie: Romuald Danilewicz. Charyzmatyczny guru, kierujący ściśle hierarchiczną sektą; posiada, jak twierdzi, nadprzyrodzone zdolności. Podaje się za największego mędrca w historii, spełnienie przepowiedni Mickiewicza („czterdzieści i cztery”) i następcę Buddy i Jezusa razem wziętych. Od Jezusa jest we własnym mniemaniu potężniejszy oraz przebieglejszy – w przeciwieństwie do niego nie skończy na krzyżu.
W Przemyślu jego grupa nosi nazwę Nowa Ludzkość – Lis dołącza do niej, awansując do roli jednej z dwóch prawych rąk mistrza, reprezentując go podczas wyjazdowych spotkań z mistykami i przedstawicielami alternatywnych nauk psychicznych. Nie musi minąć dużo czasu, żeby zaczął go dławić zaduch panujący w sekcie, opartej na bezwzględnym posłuszeństwie wobec megalomana, który z nikim się nie liczy.
Dwa lata ścisłych kontaktów z Kundalinim dostarczają mu wystarczających wrażeń, by opuścić go bez żalu.
Zanim jednak to nastąpi, zdąży zasłużyć sobie na „wyzwolenie” i otrzymanie stopnia mistrzowskiego.
Jeden wymiar działań Nowej Ludzkości wyróżnia się jednak na tym rozczarowującym i mało poważnym tle.
Przez ponad rok przemyski odłam wspólnoty Kundaliniego prowadzi alternatywną lecznicę dla narkomanów wyrzucanych z Monaru – miejscem odwyku staje się dla nich dom Lisa. Grupa załatwia im recepty i produkuje heroinę na zejściówki; pomocy finansowej udzielają poważne organizacje. O odwyku robi się głośno.
Ale utrzymuje się niewiele ponad rok. Czas hip-chaty musi dobiec końca – Lisowi wkrótce ma się rodzić dziecko. Heroinistów udaje się jeszcze przenieść do innego lokum, ale także stamtąd niebawem muszą odejść. W kolejnych miesiącach dotrą informacje o śmierci kilkorga z nich. Nowa Ludzkość się rozpadła, nie ma za czym płakać. Likwidacja odwyku pozostanie jednak we wspomnieniach Lisa czystą tragedią.
Pod koniec lat osiemdziesiątych dwa razy, w odstępie kilku dni, ociera się o śmierć. Najpierw dzieli go sekunda od zgilotynowania.
Pracuje wtedy na budowie w Przemyślu jako pomocnik murarza, na terenie starego szpitala wojskowego. Robotnicy korzystają z windy towarowej po zewnętrznej stronie muru: wwożą nią cegły, zwożą gruz, wjeżdżają na wysokość trzeciego piętra, by nie wchodzić w kółko po schodach. Lis jest w windzie, rozmawia z kimś na dole, ma głowę wychyloną za barierkę. Cofa się w ostatniej chwili, gdy winda mija poprzeczną kantówkę metalową, która podtrzymuje konstrukcję. Gdyby się nie cofnął akurat w tym momencie, winda ścięłaby mu głowę.
Mówi, że nie patrzy na tę sytuację przez okulary mistyczne. Jakkolwiek to nazywać, w dzienniku jednak stwierdza: Takie fakty potrafią zmienić świadomość.
Przeglądam też niedokończoną, mało się nadającą do czytania, spisywaną z dyktafonu „powieść dźwiękową” o tytule „Klon”. Znajduję taki fragment:
Sam fakt, że się cofnąłem w tym momencie, nie był niczym uzasadniony. Kiedy próbuję… próbowałem się temu przyglądnąć w sobie, w tę przeszłość tego ułamka sekundy, później, długie lata… wyraźnie odczuwałem w tym momencie jakby swoją mobilność pełną. Że zrobiłem to jakby to ktoś zrobił, po prostu mną. Jakbym był użyty do zrobienia tego gestu…
Tego samego dnia we trzech kopią w ziemi kilkumetrową dziurę pod fundament. Na dnie znajdują szczątki człowieka. Kierownik budowy, bojąc się archeologów i policji jak ognia, każe je zakopać ponownie gdzie indziej, na terenie szpitala.
Trzy dni później wraca z kolegą do Przemyśla po nocnym ognisku w Krzeczkowej. Ucieka im autobus. Przejeżdżający nieopodal wspólny przyjaciel zaprasza ich do swego żuka, którym przewozi zużyte części kosiarek i żniwiarek. Rozpędzony dostawczak wypada z drogi na ostrym zakręcie – dachuje cztery razy. Stalowe sprzęty latają nad głowami. Siła rozpędu wyrzuca Lisa na zewnątrz przed pojazd, który frunie za nim. Pada między drzewa, które osłaniają go przed zmiażdżeniem.
Nikomu nic się nie stało.
Na krótko przed wypadkiem śni mu się, że otrzymuje misję. Nie traktuje tego snu dosłownie. Jednak jest tak wyrazisty, że ze szczegółami będzie go opisywał po latach – i zastanawiał się, czy misję, o którą mogło chodzić, rzeczywiście wykonał. W wizji tej dwie postacie, męska i żeńska, powiązane energetycznie w jedną, androgyniczną całość, nakazują mu, by wytyczył drogę do Paryża.
Nie wie, co miałoby to znaczyć. Ale coraz bardziej czuje, że coś się skończyło, coś trzeba zacząć na nowo.
W roku 1988 krewni we Francji zapraszają go do siebie, żeby poznał Paryż. W tym czasie nigdzie nie pracuje. Wyjeżdża na miesiąc, turystycznie.
I przedłuża pobyt. Ma znajomych, którzy otrzymują we Francji azyl polityczny – za ich przykładem składa wniosek. W międzyczasie jednak w Polsce zmienia się ustrój. Przestaje być przybyszem z państwa komunistycznego, już nie kwalifikuje się do azylu.
Nie załatwia dokumentów na bieżąco, paszport traci ważność. Zanurza się we francuską rzeczywistość jako człowiek bez papierów i bez stałego domu.
Ostatni raz odwiedza Polskę w roku 1991. Opuszcza kraj z przekonaniem, że więcej nie wróci. Po tych kilku latach czuje, że Francję rozumie lepiej; tutaj mógłby już tylko zginąć.
Pracuje jako malarz budowlany. Stawia sobie jasny cel: zarabiać po to, by móc pisać. Kręci się po paryskich klubach, w których spotykają się pisarze, artyści, dziennikarze, tłumacze. Znajduje kolegów, z którymi może się upić i porozmawiać o czymś innym niż na budowie.
Stara się pisać, choć warunki nie sprzyjają. Chce mieć swoje miejsce, swoje biurko. Ale własny pokój to dość rzadkie dobro; musi wciąż dzielić mieszkania z innymi. Przeszkadza mu telewizor za ścianą, wrzaski, pijaństwa. Ciągle jest w epicentrum jakiegoś wariackiego życia. Żyje na poddaszach, z których przeprowadza się co kilka lat, żeby mniej płacić.
Udaje mu się utrzymywać na powierzchni, ale z trudem osiąga coś więcej. Mijają cztery lata – po ich upływie jasno sobie uświadamia, że jeżeli nie ułoży sobie życia właśnie teraz, w taki sposób, że będzie pisał, to nie nastąpi to już nigdy. Tak się przedstawia, jak mówi, jego tragedia paryska: połączenie tych dwóch rzeczy, pisania i życia w Paryżu, to jest, jak się okazuje, pomysł karkołomny.
Mimo to – przecież pisze. Wraca do dawnych pomysłów sprzed lat kilkunastu; z dawnych i nowych zapisków układa nową całość. Wysyła fragmenty Henrykowi Berezie, który znał jego dawną prozę. Tym razem Bereza, do bólu szczerze, odpowiada: wyraźny regres!
W połowie lat dziewięćdziesiątych zgłasza się do konkursu na debiut powieściowy w wydawnictwie Czytelnik. Wysyła do kraju sześćset stron maszynopisu, zatytułowanego „Rywal diabła”, w pięciu kopiach; sobie zatrzymuje jedną.
Przegrywa. Dwójka znajomych zabiera do siebie egzemplarze z wydawnictwa – z czasem wszystkie się gubią.
Ostatnią kopię, którą sobie zachował, straci po pożarze kilka lat później.
Rzeczywistość nie jest łatwa sama w sobie, ale można ją jeszcze dodatkowo komplikować fikcją.
Ten rodzaj zabawy nie był mu obcy już w latach przemyskich, jeszcze za Zniesienia. Jej podstawowa zasada formalna brzmiała wtedy: być w każdej chwili przytomnym, że się gra. Pozostała aktualna prawdopodobnie do końca.
Powstał wtedy dziwaczny twór o nazwie: Przemyskie Królestwo Południowców. Fikcyjne państwo, którego „obywatelami” były, na równych prawach, figury autentyczne i zmyślone. Wszyscy jego członkowie byli koronowani – przez nałożenie durszlaka na głowę.
Ta idea performansu, „zdarzenia artystycznego”, które zacierać ma granicę między rzeczywistością i fikcją, w Paryżu uległa rozwinięciu. Wręcz eksplodowała.
Nazwy co chwilę ulegają zmianie. Europejski Ośrodek Regeneracji Sacrum; Instytut Badań nad Duszą Kobiecą; sekta Rywal Diabła; sekta Czurna Czchidra (czyli „Czarna Dziura”, w sanskrycie); Partia Stworzycieli Nowego Boga.
W relacjach z życia sekty swobodnie mieszają się postacie prawdziwe, jak Kurylak, Nuckowski czy Konopka, z figurami o genezie wątpliwej, z przezwiskami znajomych, poznawanych na budowie i w klubach, i oczywiście z własnymi pseudonimami, heteronimami Lisa, jego licznymi maskami. Kukura, Oszczecirski, generał Pstrąg i inni, wszyscy uczestniczą w błazeńskiej, dezorientującej grze, która musi prędzej czy później – raczej prędzej – wzbudzić wątpliwości, czy jeszcze toczy się nonsensowne droczenie się ze światem, czy może dokonuje się już niekontrolowane wyjście poza jego ramy, utrata kontaktu z resztą świata.
Rozstrzygnięcie tej sprawy utrudnia dodatkowo fakt, że zdarzenie artystyczne to nie tylko zabawa. To eksperymentalny teren rozwijania problemów, które dręczą Lisa od dawna, i które nie dają mu spokoju nawet na poddaszach Paryża. Problemów, których nadzwyczajną wagę stara się na okrągło we właściwy sposób zakomunikować światu, spodziewając się naiwnie, że nie przesłoni jej całkowicie maska skrajnej błazenady. Wiecznie nie znajdując trafnych słów, nie mówiąc nawet o choćby cząstkowej teorii, która obsesyjnym myślom potrafiłaby nadać sens zrozumiały dla innych, Lis powraca do tych samych pytań. Czy śmierć jest częścią życia? Czy nad śmiercią można panować? Czy można ją opanować technicznie? Czy można sobie wyobrazić przejęcie kontroli nad energiami psychicznymi, by ujarzmić je tak samo, jak kiedyś ujarzmiono ogień? Czy w ten sposób, panując nad psychiką, można „stworzyć boga” – jako narzędzie oswojenia śmierci?
Mierząc się z najtrudniejszymi problemami, wyobrażał sobie, że poprzez zabawę znajdzie sojuszników. Z dróg mogących wieść do tego celu wybrał prawdopodobnie tę najbardziej krętą.
W tamtym czasie samodzielnie tworzy gazetkę Front, którą rozprowadza w klubach, wśród znajomych. Nawiązuje też kontakt z małymi pismami polonijnymi, w szczególności z Teczką.
Założona przez zamieszkałą w Paryżu emerytowaną profesor romanistyki Jadwigę Dąbrowską katolicko-patriotyczna Teczka była, stwierdza Lis, pod prawie każdym względem straszną chałturą.
Zaglądam do dwóch egzemplarzy, które mam pod ręką. Podobny poziom edytorski mogła przedstawiać gazetka szkolna w mojej podstawówce. Typowe tytuły: „Historia Kongresów Eucharystycznych”; „Zbawienny wymiar Krzyża”; zapis przemówienia polskiego premiera; sprawozdanie ze spotkania z konsulem. Na tle tej monotonii i sztywności kontrast jest rzeczywiście komediowy: cykl „Świadomość kosmiczna”, podpisywany przez niejakiego Baydałę Oszczecirskiego, relacjonuje wewnętrzne i zewnętrzne, farsowe życie sekty czarnodziurskiej, dzieli się obserwacjami na temat związków polszczyzny z sanskrytem, a także prorokuje nową erę historii ludzkości, której zapowiedzią w roku 1915 był upadek Twierdzy Przemyśl – myślenie, przepowiada Oszczecirski, wkrótce odstąpi pierwszeństwo czuciu.
Lis jest zapraszany, co ciekawe, na spotkania kolegium redakcyjnego. Pojawia się raz; ze zdumieniem obserwuje, jak Dąbrowska, szefowa amatorskiego pisemka, stawia swych podwładnych na baczność i wali pięścią w stół, zachowując się jak dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa. Z tajemniczych względów tak poważna kobieta chciała mieć w Teczce człowieka tak niepoważnego. Więcej: widocznie przekonana, że „generał Pstrąg” – na co dzień jakoby zamieszkały w Brazylii – istnieje naprawdę, poprosiła Lisa o przekazanie mu propozycji, by też dołączył do redakcji.
Na ogół mógł w Teczce pisać co chciał, jednak w pewnych granicach. Zamierzał opublikować artykuł o związkach energii erotycznej z ekstazą religijną, lecz Dąbrowska nie wyraziła zgody.
Musiała sobie zadać trochę więcej trudu, gdy zaatakował Giedroycia. Wysłał do Kultury kilka tekstów, w których poruszał temat zmartwychwstania – naczelny odpisał, że ich nie rozumie. Lis się uniósł; w amoku wyprodukował napastliwy list otwarty (schizofreniczny, jak mówi), który Dąbrowska przepuściła, zapewne nie czytając. Nazajutrz ktoś ją musiał ostrzec – objechała rowerem wszystkie punkty, w których osobiście dystrybuowała Teczkę. Prawdopodobnie nie musiała rekwirować całych egzemplarzy; wystarczyło wyjąć stronę z jego listem. Pismo nie było zszywane, kartki łączyły się spinaczem.
(Nie zachował się ani artykuł o ekstazie, ani list otwarty, ani teksty wysłane do Kultury.)
Nadal nie może znaleźć stałego miejsca. Raz, w ramach częściowej zapłaty za remont kamienicy, właściciel pozwala mu mieszkać w niej za darmo przez dwa lata.
W końcu wygląda na to, że ma szczęście. Udaje mu się nawiązać kontakt z dość tajemniczym Francuzem, który w podparyskim Enghien-les-Bains odnajmuje pokoje za przystępną cenę w starej, dwupiętrowej willi z wielkim ogrodem i dostępem do jeziora. Wprowadza się radośnie w roku 2000.
Ale sytuacja na miejscu okazuje się złożona. Mieszkańców willi jest kilkunastu – to imigranci tak jak on, głównie Rosjanie i Ukraińcy, najczęściej bez papierów, uciekinierzy. Nie mają pieniędzy. Właściciel, zastraszony, nie może ich wyrzucić – grożą mu śmiercią.
Wkrótce Lis się orientuje, że czynsz płaci tylko on.
Zaczyna brakować prądu, grzejniki nie grzeją. Jest zimno, nie ma ciepłej wody. Po kilku miesiącach prąd trzeba wykradać ze słupów.
Pewnego dnia Lis goli się w łazience, przy świeczce, którą postawił w plastikowym kubku. Spieszy się do pracy – wybiega z domu. Zapomina o zgaszeniu świeczki.
Od płomienia świeczki zapala się kubek, z kubka ogień przechodzi dalej, ogarniając łazienkę i pokój. Strażacy w porę powstrzymują rozprzestrzenienie się pożaru na całą willę.
Po południu dzwoni do niego jeden z Rosjan: Nie przyjeżdżaj. Był pożar.
Początkowo chce sobie oszczędzić widoku. Gdy wreszcie jest na miejscu, okazuje się, że nie jest aż tak źle – spaliła się łazienka i część jego rzeczy, ale najważniejsze co miał, ocalało. Pokój jednak nie nadaje się do mieszkania; wszystko pokrywa sadza, gruba na dwa centymetry.
Jednemu z bardziej zaufanych Rosjan płaci, by pilnował jego rzeczy. Co kilka dni przyjeżdża, by coś zabrać.
Niebawem znów odbiera telefon: Nie przyjeżdżaj. Wszystko ukradli.
Rosjanin ulotnił się z żoną, pokój jest ogołocony. Zniknęły ubrania, aparaty, część książek. Papiery i pozostałe książki trafiły do śmietnika. Zeszyty, które udaje się wydobyć, zabrudzone i mokre, są nie do odczytania.
Duża część tego, co pisał przez ostatnie kilkanaście lat, przepadła; większość dziennika, notatki, ostatni egzemplarz „Rywala diabła”. Ale jeszcze nie zginęło wszystko.
Pięć lat później mieszka na północy Paryża, dzieląc mieszkanie z młodymi Polakami z chuligańskiego półświatka. Wpada w rozpaczliwe ciągi alkoholowe, nie mogąc odżałować straty.
Któregoś dnia odwiedzają go znajomi grafik i fotograf; załamują ręce, widząc, w jakim jest stanie, w jakich warunkach żyje. Proponują, by na pewien czas przeniósł się do nich i spokojnie dochodził do siebie.
Przystał na tę propozycję. Ale ręka losu, powiada, musiała się w to wpieprzyć.
Zabiera ze sobą wszystko, tak jak radzą, ale w ich mieszkaniu hotelowym jest za ciasno. Fotograf, na co dzień zatrudniony w wielkim sklepie meblowym, ma pomysł: przechowa mu rzeczy w sklepowym magazynie; odbierze je sobie, gdy się wyprowadzi.
Ale już ich nie odzyska. Przeszuka osobiście kilkaset metrów kwadratowych, na próżno. W kilka tygodni jego dobytek bezpowrotnie, niewytłumaczalnie, przepadnie w otchłaniach magazynu.
W roku 2007, na zaproszenie znajomego, szefa firmy budowlanej, wyjeżdża pracować do Londynu. Spędzone tam dwa lata określa krótko, nie wchodząc w szczegóły, jako najgorszy okres w jego emigranckim życiu.
Zabiera ze sobą dziesiątki taśm magnetofonowych, na których utrwalał rozmowy z przyjaciółmi i własne monologi; boi się je zostawić, są zbyt ważne.
Dwa lata później, objuczony torbami, zmierza na lotnisko, by wrócić do Paryża. Torbę z taśmami przekazuje znajomemu, który odprowadza go do metra – każe mu ją zanieść z powrotem do mieszkania – wyśle po nią córkę, która mieszka w Londynie.
Zanim jednak, po kilku tygodniach, córka będzie mogła ją odebrać, o torbie z taśmami nikt już nic nie wie.
Do Francji znowu wraca w ciemno, bez perspektyw. Znów dzieli małe mieszkanie z kilkoma osobami. Udaje mu się znaleźć pracę, lecz jest coraz słabszy: już w Londynie zaczął leczyć się na astmę. Kolejni lekarze próbują go przekonać, by szedł natychmiast do szpitala; uznaje to za absurd. Zrobi to dopiero, gdy już tak osłabnie, że nie będzie w stanie przez tydzień wyjść z domu.
Na intensywnej terapii przeleży dwa tygodnie, stamtąd trafi do innego szpitala, w którym przeleży ponad rok.
Kilka lat później, niezdolny do pracy, otrzymuje rentę i zamieszkuje w domu pomocy społecznej.
Teraz ma nareszcie własny pokój. Przeprowadzka pod inny adres – z Fontanay-aux-Roses do Montrouge – będzie konieczna dopiero po upływie siedmiu lat.
Ma teraz czas, by rekonstruować ocalałe skrawki starych planów, ślady i wspomnienia po tym, co było, lecz nie przetrwało. Na ile mógł, przebolał tamte straty. Pisał dalej. Nadal rozmyślał o opanowaniu wielkiego kołowrotu narodzin i śmierci, próbując ubrać te myśli w adekwatne słowa.
Jeszcze w pierwszych latach dwutysięcznych ktoś mu pomaga utworzyć w internecie stronę „Czurna Czhidra”, na którą trafia część jego prozatorskich, diarystycznych, dramaturgicznych skrawków. Dzięki tej stronie kontakt z Lisem, wtedy przebywającym w Londynie, nawiązuje Marta Zelwan.
„Miejsce na rzeczywistość” ukazało się w roku 2020 i nie ma wielkiej przesady – choć będzie to paradoks – w stwierdzeniu, że jest to pierwsze i jedyne zamknięte dzieło prozatorskie Lisa, które tylko dlatego mogło powstać, że nie on jest jego autorem.
Być może dzięki temu, że Zelwan musiała za Lisa podjąć decyzję, które z jego słów są warte utrwalenia, że musiała uciąć jego nieustanne wahania, powściągnąć skłonność do ciągłej, autotematycznej, nużącej komedii, jednocześnie komunikując się z nim poprzez rozmowy telefoniczne, listy oraz sny, powstać mógł zapis życia i myśli Lisa takiego, jakim rzeczywiście był – zapis dokonany przez kogoś, kto potrafił z nim wejść w „energetyczną”, „emocyjną” relację.
Recenzenci „Miejsca na rzeczywistość”, nie szczędząc autorce komplementów, nie wspominają o Lisie ani słowem. W ogóle wszyscy, nie tylko krytycy, musieli dojść do wniosku, że mają do czynienia z fikcją; czytelnicy dopiero w trakcie spotkań dowiadywali się od Zelwan, zaskoczeni, że tak obszernie cytowany przez nią człowiek, którego słowa wypełniają połowę książki włącznie z jej tytułem, nie jest jej wymysłem. Bardziej niż realny, okazał się wyśniony.
Rok później Jerzy Fąfara – jego znajomy z lat przemyskich – wydaje w Podkarpackim Instytucie Książki i Marketingu zbiór „Instytut Hegemonii Człowieka”. Składają się na niego utwory prozatorskie ze wszystkich lat twórczości, większość tego, co ocalało przez lata.
Trudno o książkę bardziej osobliwą, zwłaszcza jeśli weźmie ją do ręki ktoś, kto o Lisie nic nie wie.
Pierwszy raz od czterech dekad mając szansę opatrzenia oficjalnej, profesjonalnej (teoretycznie przynajmniej) publikacji swym imieniem i nazwiskiem, Lis optuje za pseudonimem-kalamburem. Na okładce widnieje obok tytułu jako autor – albo przykazanie – Lis Le Roman. Po francusku: „Czytaj (Tę) Powieść”.
W spisie treści prawdziwe nazwiska autorów, którzy przeprowadzili z nim rozmowy – Kazimierza Ivosse, Andrzeja Śnioszka – wplecione są w menażerię heteronimów.
Niemal wszystkie teksty, a jest ich tutaj wiele, są cząstkami czegoś większego albo urywają się niedokończone. Aż sześć spośród tych ułamków ma podtytuł: „Początek powieści autobiograficznej”.
Są dwa wyjątki: pierwszy to rozmowa ze Śnioszkiem. Drugim jest opowiadanie „Homologia struktur samozmiennych”, pierwotnie napisane do pierwszej antologii Związku Pisarzy ze Wsi, „Kwiatków polskich”. Ponieważ okazało się za długie, w antologii znalazł się tylko jego fragment.
Teksty są obładowane postscriptami, autokomentarzami, dodatkami do dodatków.
Niektóre z tych tekstów są wspaniałe, niektóre są fatalne.
Spis treści wskazuje na istnienie czegoś w rodzaju aneksu. Nosi on tytuł „Książka rzymska” albo „Romana libri” i wypełnia prawie połowę książki, dysponując własnym, dużo obszerniejszym spisem treści. Strony „Książki rzymskiej”, oczywiście, numerowane są po rzymsku.
Większość dobrych partii „Instytutu” (choć nie wszystkie) trafiła właśnie tam: to fragmenty dziennika i część dawnej prozy z lat przemyskich.
Bliższy kontakt z książką Lisa utrudnia jednak sprawa tak trywialna, jak niechlujność edytorska, której wydawca w miarę poważny – i zdający sobie sprawę z tego, co trafiło mu do rąk – potrafiłby uniknąć.
Niemniej czy jest to trudność aż tak istotna? Dzieło będące fragmentarycznym udokumentowaniem dzieł niedoszłych, zapisem tego, co umknęło przed zanikiem, może zostać przechowane w tej ułomnej, zniekształconej wersji, albo – logicznie – samo zniknąć. Zdania na temat, co jest gorsze, mogą być rozbieżne. Nie rozstrzygam.
Odnotować przecież muszę, że po śmierci swego dyrektora w roku 2024 wydawnictwo podkarpackie zaprzestało działalności, „Instytutu Hegemonii Człowieka” nie znajdzie się ani w księgarniach, ani w bibliotekach.
Piotr Skalski
CZYTAJ TEŻ