Roman Lis, fot. R. Pawłowski
45 / 1999
[Paris, 6 VIII 45]
(metro Marcadet-Poissonniers)
Żeby zrozumieć [zanik tekstu, pardon], trzeba mieć doświadczenia, jakich nie sposób sobie zadać z góry. Nie można sobie nakazać otrzeć się o śmierć – przebyć wypadek drogowy czy coś podobnego, np. być o ułamek sekundy od bycia zgilotynowanym. Takie fakty potrafią zmienić świadomość – a choćby oczyścić ją z rzeczy zbędnych.
♦
Paris, 15 VIII 45, godz. 11.57
Epifenomeny [patrz niżej – przyp. red.] pojawiają się w takich miejscach świadomości, gdzie czegoś nie rozumiemy – to też jest logiczne, bo wszędzie indziej stoją strażnicy naszej przytomności, tj. wysłannicy tej [przyjętej od wspólnoty] logiki – tym bardziej więc w tych rejonach należy się ich spodziewać, a zauważywszy obserwować. (Zapytać by kto mógł: dlaczego tam właśnie tych strażników nie ma – tam ich powinno nawet być więcej, to teren nieznany…? Tu trzeba odpowiedzieć: O, głupcy, czyż nie wiecie, że wysłannicy logiki są powolniejsi od wysłanników widza [który w każdym z was istnieje!]? Zanim tamci go dopadną – jak sfora psów szczekających! – on już zdąży się zdumieć widokiem… I wam też to się nieraz zdarzało, ale woleliście te momenty włożyć między swe sny.).
16.07 [czasu pokładowego]
13 lat od wypadku na Dybawce. Myślę o tym od paru godzin – dokładnie od momentu, gdy w TV zobaczyłem fragmenty jakichś uroczystości maryjnych (kościoła ortodoksyjnego), czyli zrozumiałem, że dziś jest to święto [pamiętam dobrze, bo tego dnia „ludzie wracali z Kalwarii” (Kalwaria Pacławska pod Przemyślem, miejsce corocznych pielgrzymek okolicznych mieszkańców – przyp. red.)].
Dziwne zdarzenia nastąpiły podczas oglądania tego programu: miałem uczucie, że ktoś zmienia natężenie głosu odbiornika TV (pojawiały się samoczynnie napisy – określenia wysokości głosu), a w końcu telewizor sam się wyłączył, dokładnie na końcu programu z tych uroczystości… Sprawdziłem, czy może nie ma prądu, ale był. Pomyślałem, że to znak, żebym nie oglądał, tylko pisał. Przetarłem więc stół gąbką, włączyłem sztuczną pamięć i skoczyłem na planetę „Dziennik”. Była godz. 11.57.
Dopisek z 29 IV 2021
Noc 14/15 sierpnia 1986 r. spędziłem przy ognisku w sadzie jabłoniowym u moich rodziców w Krzeczkowej, gdzie pojechałem z Tolkiem Szlakiem, moim ówczesnym przyjacielem. Noc była gwiaździsta, THC tamtejszego chowu [na najwyższym światowym poziomie] pozwalała nam nawiązać ścisły kontakt z miejscem i czasem: przez wiele godzin nie odzywaliśmy się do siebie, ruszaliśmy się tylko po to, aby dorzucić drew do ogniska. Postanowiliśmy nie spać wcale tej nocy, a rano lub w południe wrócić do Przemyśla [Tolek był hipisem i mieszkał wtedy u mnie].
Był taki moment, że firmament przybrał postać czarnej hiper czaszy, a przez srebrne otworki gwiazd patrzyły na nas oczy istot spoza naszego świata, a my nie zmienialiśmy wtedy naszych pozycji ani o milimetr, wiedząc, że nie jest to tylko chwilowa halucynacja. Widzeni byliśmy z zewsząd. Nad ranem od strony ruin cerkwi w pobliżu, a właściwie od strony starego cmentarza, zaczął zbliżać się ku nam bardzo powoli biały podłużny kształt. Nad ziemią unosiła się już bardzo delikatna mgła, ale światło ogniska rzucało na ów kształt wyraźny blask. Był to biały pies, który poruszał się jakby w rytm innego czasu: szedł wolno jak na zwolnionym filmie: miałem go po prawej swej stronie. Widziałem go tylko kątem oka, ale nie mogłem odwrócić głowy, żeby go lepiej widzieć. Z Tolkiem porozumiewaliśmy się oczami.
Gdy biały pies znalazł się w zasięgu mojej osoby [minęło najmniej pół godziny, takie miałem uczucie], podniosłem powoli rękę, aby go pogłaskać. Pies zatrzymał się i czekał w bezruchu, a moja dłoń ciągle podróżowała ku niemu z tą niezwykle powolną prędkością, ale gdy palcami nieomal dotykałem jego sierści, odskoczył nagle i odbiegł od nas, już całkiem zwykłym psim sposobem.
Kilka godzin później doświadczyłem znów takiego zwolnienia w czasie, jakby przygoda z psem była tylko lekcją wstępną do [tego] ciągu dalszego. Około godz. 14 byliśmy już na przystanku autobusowym w Olszanach, gdzie okazało się, że autobus nam uciekł. Postanowiliśmy przejść na sąsiednią drogę, łączącą Rokszyce z Przemyślem, gdzie spodziewaliśmy się mieć więcej tzw. okazji. W istocie: prawie natychmiast nadjechał żuk, a za kierownicą siedział nasz wspólny przyjaciel, Jacek Górnicki, który niedawno podjął pracę w Kółku Rolniczym, jako transportowiec. Krążył między Państwowym Ośrodkiem Maszynowym [POM] a polami, na których psuły się maszyny [w tym okresie głównie kosiarki i kombajny], skąd zabierał zepsute części i dokąd przywoził naprawione ich detale. Tym razem wiózł właśnie piłę kosiarki w kilku kawałkach, zdezelowane targańce oraz inne większe części, których nie znam z nazwy. W każdym razie „na pace” było jeszcze trochę miejsca dla nas, a siedzący obok Jacka w szoferce jego kierownik nie widział przeszkód zabrać nas do Przemyśla.
Tego dnia malowano pasy na szosie i nie można było nikogo wyprzedzać; aż do Krasiczyna [3 km] musieliśmy ciągnąć się z tyłu za jakimś ogromnym potworem, który miał 30 km na godz., nie dziwota więc, że za Krasiczynem Jacek nacisnął na gaz, a na wzgórzu o nazwie Komara mieliśmy pełny licznik [między szoferką a „paką” było okienko, przez które wszystko widzieliśmy], czyli z prędkością większą [chyba] niż 120 zjeżdżaliśmy w stronę Dybawki. Tam na dole jest taki delikatny zakręt w prawo, od którego jedzie się równolegle do rzeki San. Na tym zakręcie nasz żuk osiągnął największą prędkość.
Wszyscy równocześnie zobaczyliśmy to samo: na naszym pasie jechała przed nami bardzo wolno wielka tatra, a na lewym pasie jechała ku nam elegancka gablota z maksymalną prędkością. Po obu stronach drogi rosną drzewa, zaczyna się tam teren zalesiony. Razem z Tolkiem powiedzieliśmy na głos te same słowa: „Nie zdąży!” [Czyli: gablota nie zdąży minąć nas po lewej, żeby Jacek mógł się wcisnąć tam, wyprzedzając tatrę! Nic innego nie wchodziło w rachubę: albo czołowo zderzenie z gablotą, albo uderzenie od tyłu w tatrę, która jechała nie więcej niż 10 na godz., a z tyłu wystawały z niej metalowe rury, na które żuk nabiłby się jak na pęk szpil!].
Jacek twierdził potem, że wybrał hamowanie bez względu na konsekwencje. Ale – jak się natychmiast okazało – hamulec prawego koła nie zadziałał. Żuk skręcił w miejscu o 90 stopni i przewrócił się na prawą burtę. Wszystkie szczątki kos i innych wielkokilogramowych obiektów ze stali wraz z nami zmieniły swe miejsca w przestrzeni i na ułamek sekundy ułożyły się w innej konfiguracji, zgodnie z prawami grawitacji. Ale sytuacja nie była stabilna i z pozycji dotychczasowej siła kinetyczna przewróciła żuka na dach i tyłem w stronę jazdy. Widziałem, jak obok mej twarzy przeleciał fragment kosy żniwiarki, jakie znałem z dzieciństwa i zawsze ze zdziwieniem oglądałem jej drobne ząbki, jak u przedpotopowego zwierzęcia. „Leżymy na dachu!” – komentowałem w sobie beznamiętnie. Czas się prawie zatrzymał: odczuwałem smutek, że nigdy nie zobaczę córki, która miała się urodzić za kilka dni [urodził się syn, a ta przywidywana przez jasnowidzów córka dopiero za rok], miałem coś wyjaśnić Józkowi K., ubolewałem, że zostanie w błędzie [pod tym względem] już na zawsze, nie czułem strachu ani paniki. Tymczasem żuk znów zmienił położenie w przestrzeni, a wewnątrz „paki” latałem z żelaznymi meteorami po równoległych orbitach. Dachowań było cztery i żadna część tych połamanych [w Rokszycach, a może w Brylińcach, może w Zalesiu albo w Krzeczkowej] maszyn nie zrobiła mi żadnej krzywdy: ostatni przewrót, który doprowadził drewniane ożebrowanie „paki” do stanu strzępów, wyrzucił nas jak z katapulty poza jezdnię, między drzewa nad Sanem. Upadłem na plecy między dwa drzewa, rosnące obok siebie około półtora metra. Rozumiałem wszystko co się działo, ale właśnie na końcu nie mogłem tego zrozumieć: żuk wyrzucił nas z siebie, ale siła kinetyczna, ciągle jeszcze istniejąca, rzuciła za nami także i sam pojazd! Leżąc, widziałem go od spodu, jak zjeżdża z drogi [bo sam z siebie przyjął znów pozycję „na kołach”] i nad rowem frunie prosto na mnie. Żuk był od spodu obłocony, wyglądał jak ogromny fantastyczny owad, podziwiałem jego szczegóły. Leciał ku mnie i leciał, trwało to bez końca, zatrzymał się nade mną – aż jego widok stał się tak mi nieznośny, że straciłem przytomność.
Ale tylko na moment, bo okazało się, że żuk nie mógł przygnieść mnie swoim ciężarem, ponieważ przednimi kołami zatrzymał się na obu drzewach, między którymi leżałem. Gdy po chwili odzyskałem przytomność, usłyszałem krzyczącego Tolka: „Żyjesz? Żyjesz?”; zobaczyłem, że ze stojącego przy drzewach na tylnych kołach żuka gramolą się z obu stron szoferki – wysoko! – Jacek i jego szef, którzy też przeżyli. Miałem tylko lekko naskórek zdarty na plecach…
♦
Paris, 21 VIII 45, godz. 14.52 [cz.p.]
Co można zrobić w Paryżu 19-tym w sobotę przed wieczorem? Co do mnie, będę musiał wziąć kąpiel (trzy piętra niżej – bo tak to mieszkanie jest urządzone, że łazienka jest w innym rejonie kamienicy) i pojechać do Asnières (a może nawet do St. Denis, choć bardzo mi się nie chce), po drodze kupić coś do ubrania i jedzenia… Za najważniejszy jednak punkt dnia mam telefon do F. z okazji skończenia 13-tu lat. Nie wiem tylko, kiedy zadzwonić, żeby zastać go w domu (zawsze gdzieś chodzi).
16.41
[przepisane z kartki]
Rzadko piszę piórem, ale zawsze sprawia mi to przyjemność – widzieć to, co wyłania się z pazurka skrobiącego papier. Lewą ręką dotykam czoła pod włosami (czoło mam coraz wyższe), łokciem podtrzymuję kartkę, na której właśnie ukazują się te słowa, a prawy pazurek nr 6 śpieszy się dokądś, ale idzie tak dziwnym ruchem, obracając się prawie krok po kroku, że zdziwienie mnie ogarnia, gdy go obserwuję… Dokąd się tak śpieszysz, złoty pazurku?…
♦
Paris, 22 VIII 45, godz. 2.00
Z rozmowy z Tolkiem warto zapamiętać, że i on myśli „coraz częściej” o wypadku [na Dybawce]; powiedział dziś, że widzi to teraz pełniej (mam wrażenie, że jakoś tak to wyraził).
Jak zacząć opowiadanie o czymś, czego się nie rozumie? Gdzie znajduje się początek sensu, jaki miałoby ono mieć dla czytającego? Oczywiście, że nie można takich przypadków rozważać teoretycznie – tylko konkret [relacja z rzeczywistych faktów] zapewnia łączność z typem spraw niepowtarzalnych. Okazuje się, że świat – oprócz swych przejawów typowych, zrozumiałych powszechnie – posiada zakamarki, w których pogłębia się ciemność (w miarę, jak się w nią [zanik tekstu]
2.35
Noc w Mławie. Pytam, czy jest mgła. Tolek wygląda (chyba) przez okno i mówi, że nie ma mgły. [Według językoznawców nazwa tego miasta pochodzi od mgły – przyp. red.].
Potem rozmawiamy o wypadku, potem o maszynopisie książki Leszka Zygnera „Mława żydowska”, potem o komputerach, potem znów o wypadku, potem o urodzinach F., potem o wydawcach, potem o mławskich czytelnikach rozmowy z K. Ivosse „Kukura riczati…” (w rękopisie), przy czym okazuje się, że są też odgłosy pozytywne…
16.18 [cz.p.]
Przed chwilą widziałem daleko, aż do Ameryki Środkowej, ale odciąłem promienie mego wzroku, zamykając drzwiczki ekranu. Trzeba coś robić – tu, w Paryżu 19-tym… Wiele obowiązków ma człowiek europejski, np. wziąć kąpiel, ogolić się, wyjść do metra i pojechać na północ – do Asnières albo St. Denis… Jutro trudno będzie to zrobić, pieszczenie ścian może skończyć się bardzo późno…
23.37
[przep. z kart.]
Ciśnienie [złej energii czyichś myśli] wtłacza mnie w rzeczywistość: ktoś myśli o mnie źle, sądząc mnie srodze – a ja cierpię męki psychiczne. I jak tu nie wierzyć nauce Kościoła katolickiego, że myślenie źle o bliźnich powinno być zabronione?
O odczuwalnym odium emocyjnym rozmawiałem z intelektualistami francuskimi, ale tak długo mogłem z nimi o tym rozmawiać poważnie (jako o empatii), jak długo nie padło na mnie podejrzenie: „On Polak-katolik! Jemu nie o wibracje chodzi, tylko o Ducha Świętego!” Jakiś żartowniś rzucił bombkę, że rozpowszechniam religię pod płaszczykiem wiedzy o realności psychiki. Francuzi reprezentują czasem przewrotny sposób rozumowania.
♦
46 / 2000
Paris, 7 II 2000
(metro)
Gdyby te spojrzenia między nami miały wartość tylko tej potrzeby [zanik tekstu, pardon], byłyby akceptowalne (na tych wszystkich – już tam przez nas odczuwalnych – piętrach energetycznych).
Ale zdjęła rękawiczki czarne, a pod nimi widzieć się dały dwa rzędy złotych pierścieni. Kupowaczka złota, lubi też diamenty, sprzedaje tylko siebie.
Wysiadłem na La Fourche (myśląc o wierszu Miłosza, kończącym się słowami „wysiadła na Raspail”).
♦
Enghien Les Bains, 15 VIII 46
Zacząłem pisać opowiadanie „Pies”.
Dodatek z 29 IV 2021
Opowiadanie [którego nigdy nie skończyłem] zamieściłem w powieści „Instytut Hegemonii Człowieka”, jako jeden z początków [tej] powieści.
orbita I
PIES
(początek powieści autobiograficznej)
Dopóki będzie się tolerować oficjalnie takich pisarzy jak np. Umberto Eco, będzie to oznaczać, że ludzkość nie rozumie związków rzeczywistości ze słowami. Domagam się stworzenia instytucji, która weryfikowałaby kandydatów na pisarzy pod tym względem i dopuszczała do druku tylko teksty, które wyszły spod pióra osobników, którzy te dwie sfery świata rozróżniają. (Wspomniany pisarz nie dorasta w tej materii do poziomu wiedzy szeregowego jogina sprzed dwóch tysięcy lat). W obecnej sytuacji pisanie opowiadań o rzeczywistych tajemnicach świata jest zajęciem szaleńców: ich literackie płody i tak zostaną policzone między bajki (żyjemy w epoce potopu fikcji).
Niemniej paru przyjaciół namawia mnie do spisania tej opowieści o białym psie, widzianym o świcie 15 sierpnia 32 roku w K., na kilkanaście godzin przed wypadkiem samochodowym, który odmienił moje życie, a ich prośbie nie umiem odmówić. Należy się ono także moim bliskim i tym wszystkim, dla których nie jest zrozumiałe moje nagłe opuszczenie rodzinnego kraju i zamieszkanie w Paryżu. Historia ta jest ostatnim przypadkiem z ciągu zdarzeń, które uświadomiły mi istnienie obowiązków typu wyższego, a także siły, która do ich wypełniania przymusza. Wewnętrzne przeświadczenie o nieuchronności losu, jakie towarzyszy mi odtąd, nie ma oczywiście nic wspólnego z samą jakością wypełnienia mego posłannictwa (nad czym szczerze ubolewam!).
[15 VIII 46]
♦
48 / 2002
(w pociągu do Paryża), 20 XI 48, godz, 17.55
Pociąg zatrzymał się na moście na Sekwanie w okolicy Villeneuve St. Georges. Gdy postanowiłem uwiecznić ten moment w przestrzeni tajnej, ruszył, a po chwili okazało się, że staliśmy tuż przed Vigneux Sur Seine. Jadę do PolClubu, gdzie zamierzam spotkać Walka N., który obiecał mi przed tygodniem, że zastanowi się nad sprzedaniem mi budowy (której nie może sam zrobić). Jestem w najtragiczniejszej sytuacji, licząc od przybycia do Francji przed piętnastu laty. Jeśli nie będę miał natychmiast pracy, będę musiał opuścić mieszkanie, a konsekwencją pozostania na ulicy zimą może być tylko powrót do Polski. [tymcz. utajn.]
♦
(w pociągu do Paryża), 22 XI 48, godz. 14.03
Słyszę Polaków rozmawiających w wagonie piętro niżej. Klną i opowiadają, jak to do malucha wchodziło piętnastu. Jest w tym nostalgia za Ojczyzną i duma, że Polak potrafi. Jadę na budowę przy rue De La Tour Des Dames (gdzie Bartek P. kończy ozdabiać wannę marmurem), mam tam jeszcze małą poprawkę do zrobienia. A potem przepaść, ulica, zupki w Armii Zbawienia…
We mgle dni najbliższych widzę wprawdzie dwie malutkie roboty, które wystarczyłyby może na przeżycie do Bożego Narodzenia, ale na opłacenie mieszkania na pewno to nie wystarczy.
♦
(w pociągu do Paryża), 23 XI, godz. 13.29
Bartek znalazł miejsce dla siebie w pokoju na poddaszu 34 av. de Clichy, będzie tam mieszkał z jakąś dziewczyną (zaproponował mu to znajomy jego matki z Zagórza, który miał mój numer telefonu); on, który modli się prawie cały czas, gdy nie pracuje…
Przez parę dni miałem wątłą nadzieję, że znajdzie się tam miejsce i dla mnie, ale wczoraj wieczorem okazało się, że i ta możliwość odpada.
♦
Soisy Sur Seine, 27 XI 48, godz. 0.52
Bartek śpi (bo chrapie; gdyby nie chrapał, mógłby nie spać). Moja koszula itp. moczą się w wodzie i proszku, więc mam chwilę, żeby pisać. Do butelki z winem wleciały trzy małe muszki, obywatelki UNIWERSUM. Nie lubię wina z (nawet) małymi muszkami. Dlatego przelałem wino do rondelka, w którym gotuję wodę na kawę (tylko), po czym umyłem butelkę od wewnątrz. Potem znów przelałem wino do butelki. Odtąd piję spokojnie i myślę o DALSZYM ciągu.
Dziś w nocy miałem wizje z dwoma psami rzucającymi mi się do gardła. Mówiłem szybko „Matko-Boska”, „Matko-Boska” i to mnie uratowało. Byłem w podziemnym mieście, psami ktoś kierował z pomieszczenia, które sąsiadowało z podziemnym korytarzem, kilkakrotnie szczuto na mnie te zwierzęta i natychmiast odwoływano ten rozkaz, jakby chcieli zademonstrować mi siłę.
♦
Soisy Sur Seine, 3 XII 48, godz. 1.16
Ostatnia noc w tym domu, częściowo już na prawach gościa (rzeczy spakowane przez Krzysztofa i Ewę, którzy zajęli moje mieszkanie na piętrze, a ja dziś śpię na dole, bo przyjechałem ustalić, kiedy Wioleta mnie odwiezie do Grigny; ostatecznie okazało się, że odwiezie mnie Zbyszek jutro). Krzysztof z Ewą zaprosili mnie na kolację, zjadłem ją z nimi przy stoliku stojącym koło okna, gdzie nigdy nie stał stolik, gdy ja tam mieszkałem. Robiło to na mnie wrażenie dziwności, łapałem się na tym, że widziałem siebie GDZIE INDZIEJ. W pewnym momencie spojrzałem przez okno i zobaczyłem gałęzie czereśniowe, poruszane wiatrem. Z tym drzewem zawsze miałem dobry kontakt. Im dłużej tu mieszkałem, tym bardziej się o tym przekonywałem. Mniej więcej rok temu stałem przy tym oknie i patrzyłem na czereśnie. Nagle fala zniewalającego smutku przeszła przez czasoprzestrzeń i pomyślałem: „Gdy ta czereśnia zakwitnie, wszystko będzie inaczej!” Tak też się stało. Potem jeszcze wiele razy czereśnia mówiła do mnie, a wszystko, wszystko się sprawdziło.
♦
Vitry Sur Seine, 4 XII 48, godz. 1.17
Zmieniłem plany w ciągu chwili i oto jestem gdzie indziej. Straciłem na tym manewrze wiele, ale jakość samopoczucia się poprawiła. Włączyłem komputer tylko po to, żeby ten lepszy moment uwiecznić. (Jeśli słowo wieczność ma jeszcze jakikolwiek sens).
♦
53 / 2007
Paris, 8 listopada 2007
Miałem to szczęście w życiu, że gdy ongi Szatan zbliżył się do mnie na odległość intymną, rzuciłem się nań całą siłą ducha, i po jakimś czasie, a nawet może bezczasie (tę walkę opiszę kiedyś w szczegółach), padł on u moich stóp pokonany i odtąd już nigdy bezpośrednio mnie nie niepokoił. Walka z własnym cieniem psychicznym jest zjawiskiem realnym i każdy psycholog może potwierdzić, że relacjonować ją można używając różnorakich języków, tak sztuki jak nauki, posiłkując się określeniami wizyjności, emocji, czy też w kategoriach czystego rozumu. Jednak mimo że o konieczności stoczenia takiej walki religie mówią od tysiącleci, a nauka od czasu Freuda potwierdza, że jesteśmy pod okupacją wewnętrznych potęg, procent ludzi chodzących na smyczy zła wcale się nie zmniejsza. Utrudnia to bardzo życie takich szczęściarzy jak ja i czyni je jeszcze trudniejszym niźli podobnie wyzwoleni wiedli w dawnych złotych wiekach, ponieważ Szatan, mając dostęp do praktycznie prawie wszystkich egzemplarzy populacji, łatwo torpeduje działania tych, do których nie ma szans zbliżyć się bezpośrednio.
Powodem głównym mego wystawienia się na sprzedaż w tej witrynie internetu jest perspektywa znalezienia się na ulicy za 22 dni. Do tego czasu będę robił wszystko, aby nie była to ulica w sosie własnym, ale przynajmniej jakaś noclegownia z najmniejszą ilością wszy i bezpłatną jadłodajnią na miejscu lub w pobliżu. O możliwościach pisania w takich warunkach trudno nawet marzyć, dlatego muszę obecny czas poświęcić na wyjaśnienie, dlaczego i jak doszło do mego upadku.
Gdy piszę te słowa, na korytarzu płacze dziecko, które matka bezskutecznie ucisza. Prawdopodobnie jest to rodzina mieszkająca na ulicy, której udało się wejść do budynku, aby spędzić tu noc. Zwykła ludzka bieda staje się jednym ze stałych temtów radia i TV francuskiej. Mój przypadek zetknięcia się z brukiem paryskim nie jest jednak typowy.
♦
[Paryż, 2007]
ZNAKI ŚWIĘTEJ CZASOPRZESTRZENI
(kwadrofonia merdalna)
I
Gdzie Polacy mówią buzi, tam Francuzi mówią bizou [czyt: bizu]. Gdzie Polacy mówią kurwa, tam Francuzi mówią merde [czyt: merd]. Polskie kurwa to kobieta obyczajów pokrętnych, zaś francuskie merde to wydalina zwierzęcych bądź ludzkich odbytów. O ile wszakże w zapraszaniu do łączenia się częściami gębowymi inwencje językowe naszych narodów wykazują tak zdumiewające podobieństwo, to w przypadku typowej reakcji na wertepy powszednie nie jest już tak pięknie, używamy bowiem słów, które kojarzą się bynajmniej nie z tymi samymi otworami ciała człowieka.
Ba! (Francuzi w tym miejscu mówią: Bah! [czyt: ba]), jako wieloletni obserwator obu narodów nie mogę przecież pominąć faktu, że i w tym przypadku istnieje jednak ogromne podobieństwo: chodzi zaś o identyczny sposób wykorzystywania spółgłoski r [oczywiście tylko w słowach kurwa i merde – przyp. późniejszy]. I Francuzi, i Polacy w momentach używania tych słów wydobywają z siebie charkliwe hurkoty aż z samego dna gardeł, oddając się temu zajęciu z iście desperackim zaangażowaniem, najwyraźniej wkładając w tę czynność całą swą cierpiącą wówczas duszę.
II
Zastanawiałem się ostatnio, jak to się dzieje, że jakieś słowo zdobywa poczesne miejsce w danej cywilizacji językowej, będąc używane najczęściej w określonym momencie rozwoju populacji. Być może nie ma to nic wspólnego z historią techniki, która tak wpływa obecnie na wszystkie w ogóle przemiany. Może też być tak, że zmiany w tej konkretnej dziedzinie objawiają jakieś nie znane jeszcze właściwości danego narodu, użytkownika języka…
W pierwszej połowie XX wieku – a rudymentarnie jeszcze obecnie – funkcjonowały w polszczyźnie wyrażenia związane z defekacją, które w tej właśnie dziedzinie ustawiają nas w ścisłej awangardzie planetarnej, daleko przed Francuzami. Okolice Lwowa – i w ogóle Kresy! – były macicą wielu takich perełek językowych, godnych uwiecznienia. Jak np: naser mater (nasrać na twoją matkę), naser kiciu (nasrać na twego kota), ser majster (srać na majstra), naseru fajku (nasram ci do fajki [wg innych rzeczoznawców: nasram ci gówno w kształcie fajki]), srali muchi (srały muchy – wyrażenie używane w sensie: pieprzysz bzdury!) itp.
III
Idziesz ulicą, PT Czytelniku, myślisz o czymś, sobie tylko wiadomym, jak to z myślami bywa. Nagle zapadasz w sen. Świadomość napełnia się słodyczą, ciśnienie słodyczy wzrasta do granic wytrzymałości. Przede wszystkim: nie wiesz, gdzie góra, gdzie dół. Stan nieważkości trwa jednak wystarczająco długo, abyś mógł się zdumieć i uradować, że oto istnieje siła zdolna wysłać cię w Kosmos, bez wątpienia w nagrodę i natychmiast. Koniec snu jest zawsze taki sam: jakąś częścią głowy, którymś łokciem i (oby nie chudym) półdupkiem uderzasz o bruk bądź podobny kant jawy.
Takich wrażeń można doznać we wszystkich częściach świata, ale w Paryżu prawdopodobieństwo tego jest statystycznie większe ze względu na wyższy współczynnik merdalny na metr kwadratowy. Zrozumieniu, że psie ekskrementy są bardzo śliskie towarzyszy wielki ból, ale czasem nawet jeszcze coś dużo więcej.
IV
Po wielu latach życia w Paryżu postanowiłem w końcu uregulować tzw. sprawy pobytowe. Okazało się jednak, że nawet mój paszport jest nieważny już dziesięć lat, o czym kompletnie zapomniałem. (Tak to być drugim sekretarzem Partii Stworzycieli Nowego Boga, czyli mieć roboty huk)! W celu usprawnienia tego procesu, poznałem piękną Paryżankę, acz nieco posuniętą w latach. Ha, trudno! – pomyślałem – trzeba w końcu kiedyś mieć też i starą żonę! Była wprawdzie ateistką, ale w duchy wierzyła, co mnie ostatecznie do niej przekonało.
Onego wieczoru wracaliśmy z uroczej kolacji u naszego młodego przyjaciela, Konrada Z., który słynie z kuchni typu fantastycznego, łączącej śledzie z czekoladą itp. Wieczór był ciepły i cichy, okrąg niebios tylko gdzieniegdzie helikopterami zasłany, pamiętam dobrze. Szliśmy w dół rue des Poissonnieres, aby następnie skręcić w rue Doudeauville, wiodącej ku jej apartamentom. W owych czasach na skrzyżowaniu tych ulic rosło drzewo, które ścięto dopiero wiosną roku 2007. Niestety, trochę za późno, aby zapobiec memu nieszczęściu.
Zamiast iść trotuarem, na skrzyżowaniu skręciliśmy na jezdnię, co zmusiło nas do przejścia pod owym drzewem. Osobiście byłem autorem tego pomysłu, aby skracać drogę, ponieważ śledzie z czekoladą zdążyły stworzyć w mym wnętrzu niezwykle ruchliwą istotę, stojącą już przed wyjściową bramą mego układu trawiennego i domagającą się natychmiastowego wyjścia. Wiedziałem jednak, że mogę sobie pozwolić na to li tylko w komnatach łaziebnych mej lubej. Szedłem więc bardzo prędko, szepcząc do mej lubej miłosne wyznania, ona zaś wznosiła oczy ku gwiazdom, rozpłomieniona. Nie wiedziałem, oczywiście, że są to ostatnie sekundy mego szczęścia…
Gdy byliśmy dokładnie pod koroną drzewa, doznałem nagłego uczucia lewitacji, słodkiego jak przebywanie w stanie niebiańskim, opisanego powyżej. Prawdę mówiąc, budziłem się już, doświadczając cieleśnie i umysłowo prawd, które też opisywałem powyżej, gdy nagle na moje czoło spadła wydalina największego chyba gołębia ze wzgórza Montmartre (tamż owa tragedia się działa!). Zdawała się ona pokryć całą powierzchnię mego czoła, jakkolwiek jest ono dość rozległe. Cios był celny i tak nieoczekiwany, że odwrócił moją uwagę od tylnej bramy świątyni mego ciała. Brama pozostawiona sama sobie otworzyła się, ale już nie potrafiłem jej zamknąć. Muszę też dodać, że po towarzyszących temu odgłosach chlupotliwych hurkotów, od mych okolic intymnych zaczął nagle roztaczać się obrzydliwy fetor o śledziowo-czekoladowym posmaku.
Ale myliłbyś się, PT Czytelniku, gdybyś oczekiwał teraz na jeszcze jedną substancję biologiczną podobnego pochodzenia, potrzebną tu do kompletu kwadrofonii. ŚWIĘTA CZASOPRZESTRZEŃ bardzo często daje mi znaki, które wykluczają pojęcie przypadku, tak też było i tym razem. Nie była to więc kara za tzw. grzechy, albowiem po w/w trójcy czwarty komponent synchroniczny rzeczonego agregatu zdarzeń pojawił się w postaci duchowej, bez wątpienia na okrasę materii grubej. Moja luba wykrzyknęła oto bowiem pod czarne niebiosa to jedyne w tej sytuacji słowo prawdy bieżącej, będące modlitwą i przekleństwem zarazem:
– Meeerde!!!
W tym momencie zobaczyłem, że nagle wyrosły jej rogi. Zaraz po tym usłyszałem pośpieszne kroczki odbiegającej ode mnie mojej lubej.
Odtąd jak czmychnęła, tak czmycha…
♦
55 / 2009
Londyn, [55]
Gruba kobieta, z twarzy trochę podobna do ryby, a trochę do kaczki, po bokach głowy łysa, a z tyłu rozczochrana śmiała się głośno ha ha ha, rozmawiając z kierowcą autobusu 393
Kobieta będąca skrzyżowaniem kaczki z rybą
♦
Londyn, [55]
160 Grafton Road
NW5 4BA
W przyszłości człowiek, który nie zda egzaminu na artystę, nie będzie w pełni człowiekiem.
Nie będą mu powierzone Wyższe Zadania, będzie zwierzęciem stadnym.
„Kreatywność” będzie wartością obowiązkową, rękojmią poczytalności.
♦
59 / 2013
Fontenay-Aux-Roses, 14 XII 59, godz. 14.51
Na lewo od drzewek figowych, w pełnym słońcu pojawiło się dwa metry nad ziemią, pokrytą jeszcze większą niż wczoraj ilością spadłych z lip ich płaskich żółtolicych przedstawicieli, stadko komarów albo czegoś podobnego, złożone może z dwudziestu osobników i dalejże wirować wokół jakiegoś własnego, acz ruchomego centrum. Ha, pomyślałem, opiszę ci to zjawisko. Ale zanim przygotowałem zeszyt i pióro, ustaliłem datę i godzinę, ta istota złożona z mniejszych całości raczyła się ulotnić w niewiadomym kierunku.
Klnę się, żem nie śnił, bo oto teraz jeszcze jakaś mucha uderzyła głową w szybę okna od ogrodu (na szczęście tak słabo, że jeszcze mogła o własnych siłach odlecieć…).
Przypis późniejszy [z 11 XII 2014]
Stwierdziłem dzisiaj, że wśród moich zapisków z ostatnich dwóch lat wiele dotyczy małych zwierzątek, typu komary, mrówki i pająki. Wszystkie one antycypowały moją przygodę, jaką miałem tego lata, a którą usiłuję opisać we wspomnieniu „Żołnierz strzegący mrowiska koło Ustrzyk Górnych”. Po raz któryś w życiu przekonałem się, że pisanie dzienników ma sens: radzę wszystkim rejestrować szczegóły nawet absurdalnych myśli, mogą one być dowodem, że jednak bywa się prorokiem (na skalę indywidualną).
♦
Fontenay-Aux-Roses, 3 XII 59, godz. 14.57
Słońce świeci na mur, pod którym rosną cztery drzewka figi, werwena tudzież winograd. Od około pół godziny obok tych drzewek latała gromada dużych komarów, a może były to inne stworzenia. Taka gromada komarów zdaje się tworzyć jeden organizm: ruchy poszczególnych osobników są niby chaotyczne, ale żaden nie wylatuje poza przestrzeń chmurki, chyba że całość przesunie się w inne miejsce.
Od razu pomyślałem o komarach widzianych wczesną jesienią 1983 r. w Krywem, ale tam padał śnieg, zaś komarów były miliardy, a tu jest tylko duży chłód [pobliski dach pokryty jest szadzią po stronie bez słońca].
Pomyślałem, żeby wyjść przez okno, jak to zwykle robię, gdy wychodzę narwać fig lub tp., aby złapać jednego egzemplarza tańcujących skrzydlaków, ale one z odległości około 5 m odebrały moją emocję zainteresowania nimi i wyniosły się gdzieś indziej.
♦
Fontenay-Aux-Roses, 29 XII 59, godz. 14.44
Co to za grupa insektów latających nad trawą ogródka się pojawiła, zbyt daleko, żeby rysy poszczególnego osobnika zobaczyć? W słońcu, które tam jeszcze padało przed momentem, około setki tych istot pojawiło się, igrając w obrębie grupy we wszystkich kierunkach, ku memu naturalnemu chyba zdumieniu.
Ciągle tam są (bo przez chwilę chmura słońce kryła, to i one gdzieś w trawach albo krzakach się zatrzymały), znów podskakujące w radości, krążące wokół siebie samych nad trawą i kamiennymi schodkami…
♦
60 / 2014
Paryż, 20 VI 60
Trwająca 22 lata hegemonia nad moimi papierami piór Waterman zakończyła się wczoraj w okolicy kościoła d’Auteuil, gdy znienacka złożyło mi przysięgę dozgonną pióro Parker. Jest tam skwerek i ławeczka, na której siedziałem, zatrzymawszy się na krótki wypoczynek przed powrotem do pobliskiego szpitala [Clinique Edouard Rist], mego obecnego miejsca postoju. Była godz. 20.45, za moimi plecami dzwon uderzył trzy razy, a gdy skierowałem tam oczy, ujrzałem, że jest tam drugi kościół, ukryty w sposób bardzo nietypowy architektoniczne, pod wezwaniem św. Bernardetty. Słowa przysięgi na tle tego dźwięku poruszyły w mej duszy jakąś nie znaną mi dotąd strunę mej natury, tak podatnej na wszelkie cudy. Żeby mnie zupełnie chyba zaskoczyć, Parker ukłonił mi się nisko. Nadałem mu imię Prosty, pogłaskałem po pazurku ze stali nierdzewnej
♦
Fontenay-Aux-Roses, 27 VII 60
WSPOMNIENIE O RUDYM
Raz siedziałem z psem na łące i rzucałem patyk, a on przynosił. Trwało to może pół godziny. Pod koniec zauważyłem, że pies jest coraz weselszy, zataczał ogonem wielkie koła i szczekał. Wreszcie zapytałem go:
– Rudy, co ci tak wesoło?
A on:
– Bo bardzo się cieszę, że mam tak mądrego pana! Zawsze pan rzucał patyk tam, gdzie ja chciałem, żeby pan rzucał! I ani razu się pan nie pomylił!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 23 VIII 2014
MOJE FIGI JESZCZE NIE DOJRZAŁY…
…ale zbliżyłem się do niektórych owoców, przechodząc do ogródka przez okno, aby je widzieć z różnych stron i przy okazji dotknąć. Rośliny bardzo lubią być dotykane, choć w pierwszym odruchu drżą z lęku, ale zawsze trzeba je uspokajająco pogłaskać. Co mnie zawsze dziwiło, to to, że owoce nie boją się być zjadane, a nawet czasem o to proszą. Chcą się stać częścią czyjejś świadomości.
Ja sam swoją świadomość złapałem wiele razy na tym, że kontemplowała świat niejako z pozycji jabłka, które parę godzin wcześniej zjadłem. Dziwne, co?
♦
Fontenay-Aux-Roses, 13 IX 60
FIGI
Wyrosły dwa metry od okna, widziane codziennie. Każdy owoc można by nazwać po imieniu, jest ich na drzewku nie więcej niż sto. Obserwacja ich osobniczych żywotów dostarcza mi emocji bycia świadkiem kolejnego cudu, który na naszej planecie jest tak rozpowszechniony, że aż stał się czymś pospolitym. Tymczasem nawet miliardy kilometrów od naszej gwiazdy dziennej nie ma innych podobnych skupisk żywiących się światłem istot itd., itp…
♦
61 / 2015
Fontenay-Aux-Roses, 1 I 2015
PIĘTA KOSMITY
Jedyna róża za oknem jest na etapie pęku, ale małe ma szanse na dalszy rozwój na tym skrawku Kosmosu. Myślałem, żeby ją ściąć i wstawić do butelki z resztką polskiej wódki, żeby na koniec żywota miała przynajmniej jakiś haj, ale ostatecznie nie miałem serca.
Słońce dziś piękne, przestworza błękitne nad Paryżem, choć nie jest to ten pełny letni błękit, który przybrał imię od nazwy rozpostartego pod sobą grodu. Niebo* to przecinają raz po raz aeroplany, odrzutowe i nie, jak widać pierwszy dzień stycznia nie upoważnia ich do bezczynności. Poniżej jakieś ogromne czarne ptaszyska w obydwie strony mego widoku udają się w celu sobie tylko znanym. Ogródek za oknem między godziną 9.15 a 9.20 był sceną ruchliwych prac jeszcze mniejszych latających naszych braci mniejszych: 4 sikorki, 3 kosy, 1 szpak i 1 sroka szukały tam pożywienia z bardzo dobrym skutkiem, już to wydziobując z gałązek figowca, winogradu oraz róży jakieś stworki [sikorki], już to połykając w całości zeschłe ziarna winogron [sroka], lub też z dziwną furią wygrzebując z ziemi łapkami i dziobami różne robaki i pożerając je w mgnieniu oka [kosy, one jednak zawsze są trochę kopnięte]. Natomiast co jadł na śniadanie noworoczne szpak, tego nie zauważyłem. Ale [przecież!] czy mam taki obowiązek, żeby cały czas li tylko obserwować tę latającą hołotę?
Niestety, nie wszystkim im udało mi się zabrać duszę, bo albo uciekały, gdy tylko wyjmowałem aparat, bojąc się trafić do piekła FB pod postacią swych dwuwymiarowych fantomków [czyli fotografii] albo też odlatywałem nagle sam gdzieś myślami, ale gdzie, tego teraz już nie pomnę!
* Tu zamierzałem zrobić [i właśnie oto robię] przypis, że w sanskrycie niebo brzmi „nabhas”, bo lubię podkreślać związki polszczyzny z tym świętym językiem. Chcąc uszlachetnić przypis, postanowiłem podać źródło, sięgnąłem zatem do traktatu o jodze, autorstwa Patańdżalego, w którym na końcu [wydania, które posiadam] jest słowniczek sanskrycko-polski [„Klasyczna joga indyjska”, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1986]. Niestety, ku memu zdumieniu znalazłem tam inne określenie nieba, jakkolwiek też mające związek z j. polskim: „swar” [pamiętam, że tak samo dawniej mówiło się pod Przemyślem na upał, który lał się z „nabhas”]. Związki polszczyzny z sanskrytem trwają co najmniej 3 tys. lat, więc innych przykładów w tym momencie nie będę szukał daleko: gdy piszę te słowa, popijam wodę [„udaka”] z miodem [„madhu”]…
♦
Fontenay Aux Roses, 9 II 2015
13 listopada szedłem w Paryżu XIII z Marianem N., ciągnąc za sobą swój plecak na kółkach, który jak wszyscy moi znajomi wiedzą nazywam psem. Czasem zdarza mi się do niego przemawiać, w jego brzuchu trzymam tlen, który plastikowymi rurkami dochodzi mi do nosa, a stamtąd już idzie do najdalszych moich planet w nogach i rękach itp. Jeśli za mało tych opisów do zrozumienia, powiem wprost: jestem astmatykiem [nowoczesnym]!
Nagle patrzę, a na wprost nas idzie kobieta z milionem psów. Ja od razu smartfona wyciągam i pytam, czy mogę spotkanie uwiecznić [ta względna forma wieczności na FB to jednak trochę cieszy], oczywiście, zgodę dostaję. Tymczasem jednak setki tysięcy psów rozbiegają się nagle we wszystkie strony świata, nas to jakoś bardzo śmieszy, ale smartfonuję wszystkie, które pozostały oraz też mego.
♦
Fontenay-Aux-Roses, 7 III 61
SIECIARZ JASKINIOWY
Byłem człowiekiem głęboko naiwnym. Chcę powiedzieć, że naiwność tkwiła w głębokościach mojej natury, poniżej sfery, w której normalnie w życiu na co dzień funkcjonowałem. Dlatego nie zdawałem sobie sprawy z istnienia wielu różnych sił [i mechanizmów ich przejawiania się], które we mnie działały. Gdyby mówić o istnieniu głębokości człowieka w sensie geometrii trójwymiarowej, to musiałbym się przyznać, że znałem tylko skórę i pierwszy milimetr mojej głębokości. Ale nie można tak powiedzieć, ponieważ geometria psychiki [i w ogóle: świadomości] ma inne parametry.
Mam wrażenie, że im głębiej w człowieka, tym bardziej wszystkie pojęcia, w tym rozumienie czasu i przestrzeni, zmieniają się wręcz nie do poznania, zaś w samym środku istnieje ta część, która jest nieruchoma [gdyby trzeba określić ją jednym słowem]. Na tej osobliwej drodze człowieka do samego siebie istnieje wiele bardzo ciekawych przygód. Można na przykład zacząć rozumieć języki zwierząt, owadów, a nawet rzeczy martwych. Mnie zdarzyło się wejść w bliski kontakt świadomościowy z sieciarzem jaskiniowym.
Bardzo żałuję, że nie mogę historii tej poświęcić więcej uwagi, choć zasługuje ona na rozpowszechnienie jako relacja z osobniczego nawiązania kontaktu z Innym Rozumem, istniejącym na naszej planecie od milionów lat, ale postanowiłem napisać powieść autobiograficzną i dopiero, gdy ją skończę, pomyślę [może] o ubraniu pokutnego worka proroka à la science fiction.
Wypada jednak chyba, żebym powiedział chociaż tyle, że sieciarz mieszkał u mnie w kuchni pod lodówką, że trwało to ponad rok, podczas którego dożywiałem go jajkiem kurzym, masłem itp. Czasem wychodził on stamtąd popatrzeć na mnie, a ja nie czyniłem mu żadnej przeszkody, rozumiejąc, że i dla niego jest to sytuacja z niczym nie porównywalna. Pewnego dnia wyszedł przed lodówkę i dosłownie na moich oczach dokonał żywota, skąd zabrałem go i umieściłem w miejscu, gdzie spoczywa aż dotąd…
Być może nie jest to wcale sieciarz jaskiniowy, tylko normalny polski krzyżak, ale czyż chodzi o nazwę [jednak według wstępnych moich rozpoznań oficjalnej klasyfikacji fauny jest to właśnie okaz tego gatunku]? Są to sprawy drugorzędne, najważniejsze było przecież nasze wzajemne zauroczenie jakością współobecności!
PS: Być może jednak do tematu tego jeszcze wrócę!
światłografię sieciarza wykonałem 3 XII 2014 roku
widok od strony grzbietu
♦
Fontenay-Aux-Roses, 27 IX 61
RELIGIA MUCHOMORSKA
W okolicy Przemyśla [wieś Krzeczkowa] w nieczynnym kamieniołomie archeolodzy odkryli grotę, zamieszkaną około 10 tys. lat temu, a na jej ścianach malowidła z postaciami tańczącymi z muchomorem w każdej z rąk.
Ciekawe jest to, że współcześni grzybiarze z tamtych okolic wcale nie znają wspaniałego działania tych grzybków na psychikę, naukowcy sądzą, że winę za ten stan rzeczy ponosi wprowadzona tam tysiąc lat temu religia chrześcijańska.
♦
62 / 2016
Fontenay-Aux-Roses, 4 VI 2016
CZASEM PRZYCHODZI DO MNIE, wskakuje na parapet i patrzymy na siebie nieruchomo. Lubię ten ułamek sekundy, zwłaszcza nocą, gdy pojawia się znienacka po drugiej strony szyby i patrzy mi w oczy z niezwykłą ciekawością. Najczęściej przychodzi nocą wtedy, kiedy wcześniej w ciągu dnia zamiauczę ku niemu, gdy przechadza się opodal. Widzę wyraźnie, ŻE mój koci język nie jest mu znany, wygląda na zdziwionego moim pozdrowieniem.
Dziś podszedł tylko do muru z parapetem mego okna i ostatecznie nie skoczył wyżej. Może zauważył, ŻE nie mam dziś rurek w nosie [używam czasem aparatu tlenowego], a te rurki zdaje się najbardziej go interesują…
Dopisek z 30 XI 2021
W tamtych dawnych czasach, gdy koty dopiero zaczynały się interesować moim pałacem w Fontannie Róż, uroczej dzielnicy Paryża [nazwę pozwoliłem sobie spolszczyć], zapytałem pewnego polskiego poetę [zanik tekstu, pardon], czemu koty tak bardzo się mną interesują?
– Bo masz rurki w nosie! – powiedział poeta natychmiast, jakby w natchnieniu.
– No i co z tego, że rurki? – obruszyłem się, sam nie wiem czemu, a on zaczął się tłumaczyć, że dla kotów to musi być dziwne, że ludzie mają rurki. I ostatecznie zaczął mnie przepraszać, że powiedział, że mam rurki w nosie. Ja się wtedy głupio poczułem i też go zacząłem przepraszać. Itd…
Okazało się to jednak potem rzeczywistą prawdą [czyli prawdą powstałą bez zastanawiania się]: wiele kotów przychodziło do mego pałacu, aby oglądać godzinami moje rurki!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 14 VI 62
MUCHA W LAMPCE DO WINA NA LAPTOPIE
JEST dwa razy większa niż zwykła MUCHA domowa. Wleciała do mnie przed chwilą, może dlatego, że zmarzła w Paryżu, [choć jest 18 st. C]. Złapałem ją łatwo, bo jest pod tym względem tak samo zacofana, jak większość owadów. Owady żyją na Ziemi setki milionów LAT i nie przychodzi im do głowy, ŻE może istnieć COŚ takiego jak szkło. Tę substancję nazywają „zagęszczone powietrze” i usiłują ją jednak przelecieć NA wylot. TO dlatego walą w szyby głową raz po raz, przy czym często tracą przytomność i padają na podłogę.
Tę złapałem ZA nóżkę i przeniosłem NA pulpit laptopa, a gdy zaczęła się ruszać, nakryłem lampką od wina. Jeszcze nie wiem, CO zrobię ze Wstrętną Olbrzymką [tak ją nazwałem]…
Dopisek z 23 X 2021
Czy po 5 latach, 4 miesiącach i 9 dniach miałbym się jeszcze przechwalać, że wypuściłem Wstrętną Olbrzymkę, gdy tylko doszła do siebie po tej niefortunnej próbie przebicia szyby na wylot? Lampka też była ze szkła [resztka wina, która w niej została, stała się natychmiast obiektem zainteresowania mojej więźniarki, bowiem z lubością wciągała w siebie ten napój, sądząc zapewne, że to krew zagęszczonego powietrza!], miała więc dobrą okazję rozpoznać tę substancję w komfortowej atmosferze.
Zresztą, chyba nikt nie miałby sumienia zabijać pijanej muchy [czyż nie?]…
♦
Fontenay-Aux-Roses, 31 VII 62
BYŁY SOBIE SCHODKI
Po latach zauważyłem, że poniżej schodków spod ziemi korzenie lip obok rosnących tak na powierzchnię wychodzą, że sobą tworzą nowe schodki!
Poczułem wielką wdzięczność do lip, ziemi i schodków, że same wpadły na pomysł, aby mi pomóc, bo tymczasem moja górka stała się bardziej stroma i ciężko mi było wracać do domu, coś się dziwnego dzieje w temacie fałdów na moich włościach!
Poczułem wdzięczność do natury myślącej, uklęknąłem na pierwszym korzeniu udającym schodek i złożyłem hołd niewidzialnej mądrości!
♦
63 / 2017
Fontenay-Aux-Roses, 12 II 2017
Kiedy moja córka Marysia miała 16 lat, zaprosiłem ją pierwszy raz do Paryża. Gdy byliśmy w restauracji, podszedł do naszego stolika starszy elegancki pan i poprosił mnie o rozmowę przy swoim stoliku. Tam zapytał mnie, czy nie sprzedałbym córki. Wyjaśnił, że bardzo dobrze zapłaci. Mogłem był w jednym momencie załatwić wszystkie swoje problemy finansowe, ale jednak szkoda mi się zrobiło Marysi i odprawiłem bogatego Araba z niczym! Oczywiście nigdy tego nie żałuję, a Marysia w nagrodę przyjeżdża do mnie raz w roku z mężem i synem i wszyscy troje bardzo mi dziękują, że jej nie sprzedałem do haremu.
Dopisek z 12 II 2022
Wspomniana na Fb historyjka sprzed lat wzbudziła agresję wobec nieznanych w Polsce obyczajów, dlatego musiałem dziś wyjaśnić, że [Arab]:
Był to sympatyczny facet i nie nalegał ani trochę, rozumiejąc, że u nas nie handluje się potomstwem! Ale przy Marysi bardzo poważnie rozważałem na głos tę możliwość, a ona drżała ze strachu, płacząc „Tatusiu, nie!”! Był to jednak taki żart, jak z przyjeżdżaniem jej do mnie teraz: robimy tę komedię na pamiątkę!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 6 III 63
MEKSYK SAJGON JA NA STO NIC
Pięćdziesiąt czterdzieści lat temu w Polsce, gdy ktoś łapał się za głowę, mógł westchnąć wykrzyknąć zaśmiać się i dodać: – Ale Meksyk!
Od co najmniej dwudziestu lat w podobnych okolicznościach Polacy mówią: – Ale Sajgon!
W przedwojennym Lwowie można było usłyszeć: – Ja na sto nic!
Ale czy ja muszę się głupio czuć, że nie używałem żadnego z tych zaimków partykuł czasowników spójnikowych, bo mnie zwyczajnie wkurwiały i nic dla mnie nie znaczyły? Nie będę się z tego tłumaczył, ale pieprzę to!…
♦
Fontenay-Aux-Roses, 16 III 63, godz. 13.41
Pierwszy motyl: był bardzo żółty, a od wewnętrznej strony skrzydeł nawet seledynowy. Dał się widzieć przez jakieś dwie sekundy, po czym skrył się za domem, w którym mieszkam i kilka minut tam się ukrywał.
Gdy jednak zacząłem o nim pisać, wyleciał nagle ze swej kryjówki, złożył jedno skrzydło w pięść i pogroził mi nią!
Co, nie wolno już pisać o motylach?
♦
Fontenay-Aux-Roses, 23 IV 2017
kogut fruwał najwyżej nad kościołem, osioł najniżej, a w środku zegar z wahadłem machał tym wahadłem, ale wyżej wzlecieć nie umiał, lecz to mu starczało do radości: śniło mu się, że jego rodzicami byli ludzie i unoszą się koło niego biorąc równocześnie ślub i pozując fotografowi do pamiątkowego zdjęcia
♦
Fontenay-Aux-Roses, 2 VIII 63
LIST DO MURZUNKI
Wzrok powinien mi słabnąć, a on wyostrza się, stałem się dalekowidzem doskonałym. W połączeniu z jasnowidztwem daje to znakomite efekty, ale nie chciałbym się teraz o tym rozpisywać, przyjdzie na to czas. Chcę tylko dla pamięci zanotować, że właśnie dziś o 6.47 stwierdziłem nową jakość mego wzroku, która mnie samego zdumiała: patrzyłem na Księżyc [muszę wyjaśnić, że o Księżyc mówię zawsze per ona] i nagle uświadomiłem sobie, że widzę szczegóły na jej powierzchni, góry i doliny. Po raz pierwszy w życiu Księżyc nie była dla mnie tarczą, lecz kulą! Co za wspaniałe uczucia: widzieć te wszystkie szczególiki, nawet małe kamyczki widziałem, zaś brzegi Księżyc były bardziej ode mnie oddalone niż środek, jak to bywa, gdy patrzymy na kulę…
Około dziesięć minut później Księżyc skryła się za drzewa i już nie mogłem sycić oczu bogactwem jej widoków…
♦
Fontenay-Aux-Roses, 17 IX 63
Dziś Grubrud przybył o godz. 3.07., zwiększył ostatnio częstotliwość objawień do trzech razy na dobę, chyba sprawdza, czy jestem na posterunku [nocne czuwanie]…
Gdyby nie to, że parę dni temu wpadł mi w ręce artykuł o rzadkiej chorobie psychicznej, polegającej na tym, że człowiek widzi swe ręce jako odrębne jestestwa, które mogą coś robić na własną rękę każda, musiałbym wczorajsze zachowanie mego przyjaciela uznać za objaw dzikości i wrogości: Grubrud jadał mi dotąd podawane na dłoni smakołyki, wyraźnie starając się mnie nie ugryźć, gdy nagle zobaczywszy kątem oka, że to co brał za talerz [czyli dłoń] porusza się, pacnął w moją dłoń swoją łapką aż do krwi!
– Wciornaści! – krzyknąłem i jąłem spijać z rany własną krew, co nigdy nie jest przyjemne. Ale od razu zaczęło mi świtać, że może koty właśnie tak samo myślą jak współcześni psychiatrzy. I to się potwierdziło: Grubrud wyjaśnił mi, że kot już jest tak wychowany, że boi się rąk ludzkich, bo one mogą być na usługach złych sił: „Człowiek może uśmiechać się, a jego ręce mogą ci pętlę na szyję zarzucić!” – powiedział i wyjaśnił, że to mu jego własna mama tę „kocią wiarę” przekazała…
♦
Fontenay-Aux-Roses, 2 X 63
4 minuty po północy zobaczyłem na parapecie w kuchni od strony ogródka malutkiego ślimaczka, był trochę większy od mrówki. Wiele ślimaków mnie tu odwiedza od lat, ALE taki mały jeszcze nigdy NIE odważył zbliżyć się do mnie. Wśród ślimaków krąży wieść na mój temat, że jestem ich przyjacielem i że kiedyś zjadałem ich ciała, ALE to należy do przeszłości.
Mówią: To taki Francuz, co nas NIE zjada! To NIE Francuz chyba!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 8 XII 63, godz. 11.32
Cztery sroki nadal mnie prześladują, ale w tym momencie nie udało mi się żadnej zarejestrować [jeszcze przed chwilą dziobały uschłe winogrona]…
12.41
Przychodzi też do mnie Utyka [przyjaciółka Grubruda], jak dotąd tylko po to, żeby wymienić spojrzenia. Wskakuje na parapet i długo ogląda wnętrze mego pałacu, nie boi się nawet, gdy otwieram okno. Nie wiem, dlaczego utyka, ale nazwałem ją Utyka, bo lekko utyka. Podobnie jak Grubrud nie lubi polskiej wędzonej kiełbasy, dym dla tych istot jest strasznym smrodem…
♦
64 / 2018
Fontenay-Aux-Roses, 14 III 64, godz. 1.08
Zastanawiałem się, czy wyznać tę prawdę, ALE jednak uznałem, że muszę! To było 6 marca: Grubrud przyszedł do mnie około godz. 13, a w ustach miał jakąś żywą wijącą się istotę koloru różowego, zapewne ogromną dżdżownicę!
Zrozumiałem, że jest to honorowa zapłata za te wszystkie kolacje, które spożył on ze mną na mój koszt i NIE mogę odmówić, bo się obrazi!
Wziąłem dżdżownicę, włożyłem sobie do ust i połknąłem bez gryzienia, a cóż miałem zrobić?
♦
Fontenay Aux Roses, 15 marca 2018
DO EDYTY
…ALE mam dość rozmów w życiu z ateistami walczącymi, z katolikami walczącymi, z muzułmanami walczącymi…
Interesowałem się w życiu też buddyzmem, też hinduizmem [hinduizm jest piękny, to jakby sto religii równocześnie]…
Teraz mam własną religię: jestem jej papieżem – głównym kapłanem i prorokiem – oraz wyznawcą, jedynym!
Z biura niebios dostałem ostatnio pismo, że Bóg zaakceptował moją religię!
A cóż mi więcej trzeba?
♦
Paryż, 1 VIII 2018, godz. 0.11
Postanowiłem informować o każdym pojawieniu się Grubruda w zasięgu mego wzroku! Wątpię czy podołam temu, ale przynajmniej mam taki zamiar! Gdy dowiedziałem się, że o moim rudym przyjacielu słyszał nawet Adam Wiedemann, poczułem wielką radość, że jest on tak sławny! Skądinąd wiem, że Adam Wiedemann opisuje w swoich powieściach zdarzenia ze swego życia [ja też kiedyś byłem postacią jednego jego opowiadania, w którym wystąpiłem jako „grubej bibliotekarki mąż z Paryża”] i zapłonąłem znów chęcią bycia opisanym, a to za sprawą Grubruda, o którym pisarz może zechce kiedyś napisać…
Grubrud odwiedza mnie najmniej raz dziennie [w ciągu ostatnich lat było tylko parę dni, gdy go nie było: raz gdy pogryzł go pod gardłem jakiś wróg, a drugi raz, gdy skacząc do mnie na parapet od ogrodu zahaczył o kolce róży i mocno się zranił – był wówczas wściekły na mnie parę dni, zarzucał mi, że poszczułem go różami, że trzymam z nimi sztamę, chodził koło okna i miauczał, że się zemści], głównie przychodzi coś zjeść albo tylko popatrzeć w moje oczy, z których coś wyczytuje…
Niniejsze zdjęcie zrobiłem dziś [wczoraj!] o 21.34, tuż przed kolacja, na którą podałem mu pasztet z zająca [osobiście bałem się go jeść, bo leżał w lodowce już dwa dni] oraz jedną kiełbaskę typu parówka.
♦
Fontenay-Aux-Roses, 21 IX 64
Mniszek jest godłem [naszego] Instytutu Hegemonii Człowieka [godeł mamy większą ilość], a obecnie ten [w centrum światłografii] jest mniszkiem dyżurnym. Ponieważ zapada zmierzch tego niepowtarzalnego dnia, 21 września 2018 roku, godz. 18.48 [światłografię zrobiłem kilka minut temu], mniszek stula płatki, czyli robi sam sobie kolaps grawitacyjny i żółci się do środka [jak przystało na czarną dziurę]. Jutro znów przystąpi do pełnienia straży pod naszym iluminatorem.
PS. Pytasz, Drogi PT Czytelniku, dlaczego dzień ten jest niepowtarzalny, jakkolwiek przecież każdy dzień jest niepowtarzalny, ale jednak odpowiem: bo dziś mija trzydzieści lat, gdy z tzw. Wyroków Wyższych pojawiłem się w Paryżu, żeby tu pełnić obowiązki rzecznika prasowego w/w instytutu. Ale żeby święcić to święto, MUSZĘ zdążyć do sklepu Nicolas, żeby kupić wino, którym wzniosę toast i zakąszę ślimakiem, a muszę się śpieszyć, bo sklep zamykany jest o 19.30!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 22 IX 64
Śniło mi się, że byłem na Księżycu. Jakaś siła musiała mnie wkopać w grunt księżycowy, bo gdy zacząłem śnić, już byłem w tej pozycji. Była straszliwa cisza, jaka musi być, gdy nie ma powietrza. Ale nie myślałem wcale o powietrzu ani o masce, którą może miałem, ale też nie zdawałem sobie z tego sprawy. Krajobraz nie był czarno-biały, tylko raczej czarno-żółty, jak w starych filmach. Widziałem góry i gwiazdy. Miałem pewność, ze jestem na Księżycu, choć nie pamiętam, żebym widział Ziemię. Nagle bardzo daleko na linii mego wzroku coś się poruszyło, był to czarny punkt, który zaczął rosnąć. Zrozumiałem, że to coś musi mieć związek ze mną, bo zbliżało się do mnie, a niebawem zobaczyłem szczegóły zjawiska. Był to niezwykły pojazd [który też nie wydawał dźwięków]: rodzaj karety ciągnionej przez ogromnego żuka, wielkiego jak trzy konie, mającego wiele nóg i przednich czułek, którymi wymachiwał dostojnie nad głową. Oczy miał czarne, wypukłe i lśniące. Owad był czarny, tak jak zresztą kareta i także woźnica, o którym dotąd nie wspomniałem: on był człowiekiem o żółtej twarzy [ale nie w sensie azjatyckim!], czarnym wąsie à la szlachcic polski, oczywiście ubrany na czarno, przy czym nieruchomy jakby był posągiem, nawet oczy miał nieruchome! Kareta miała ogromne koła, które z łatwością mogłyby mi zdruzgotać głowę, co wydało mi się od początku celem głównym [tego co się działo]. Jednakowoż zauważyłem, że pojazd i odnóża żuka przejdą daleko od obu stron mojej głowy, zaś widziany od dołu przegubowaty jak u chrabąszcza brzuch i spód spodniarki karety są dostatecznie wysoko nade mną!
Trwało to ładną chwilę, zanim ów straszliwy potwór przesunął się za moją głowę, w tej straszliwej ciszy i moim straszliwym strachu, że oto zaraz zginę na Księżycu, o którym zawsze myślałem, że nie ma na nim istot żywych; odtąd wiem, że nie tylko są, ale że potrafią nawet życie człowiekowi ocalić, kierując swymi pojazdami przytomnie!
♦
65 / 2019
Fontenay-Aux-Roses, 1 I 65
Utyka [zwana też Nocką] przyszła w pierwszy dzień roku około godz. 17.20 [mogła być już wcześniej, ale odsypiałem podziwianie 250 000 ludzi na Champs Elysées, jednak tylko na ekranie], trochę popieściła się z moją ręką, zjadła małego łakocia [prosiłem ją: Kocia, zjedz łakocia!] i odeszła pod krzew różany, skąd błyskała ku mnie [najpierw] swoimi dwoma księżycami [a potem ukazała mi też całą swoją formę kosmiczną]: np. gdy otwierała przednią czarną dziurę, w jej głębi widziałem roje gwiazd, które jej tam wpadły, przybierając kształt zębów! Zęby błyskały ku mnie, jakby błagały o coś, ale były już poza horyzontem zdarzeń i zbliżały się ku tylnej czarnej dziurze, więc nie mogłem im nijak pomóc!
Dopisek z 17 I 2022
Kosmiczne formy ludzi [oraz jak widać wyżej też zwierząt] budzą zdziwienia i niedowierzanie, ale zbyt mało jeszcze wiemy o naturze i przeznaczeniu takich tworów jak człowiek, żeby raz na zawsze zawiesić na kołku pytanie o sens ostateczny naszego istnienia, czyli chęci zrozumienia, dlaczego ta bezrozumna [niby] materia wytworzyła naturę, a ona z kolei nas? Ci wszyscy, którzy uznają, że aby zrozumieć, skąd się to wszystko wzięło i co to znaczy, wystarczy przestudiować wszystkie fakultety – och, filozofię, medycynę, prawo i w teologię też, niestety, do dna samego wbić się pracą krwawą! – mogą być któregoś dnia bardzo zaskoczeni samymi sobą, odkrywając swoje miejsce i swój fotel transcendentalny [sensu largo], że się tak żartobliwie wyrażę na koniec tego dopisku do pierwszego tekstu z 65 r. ery czarnodziurskiej.
♦
[Fontenay-Aux-Roses], 8 lutego 65
Grubrud bardzo rzadko odwiedza mnie w dzień, bo myśli, że ja w dzień śpię! Najczęściej się nie myli, bo przesypiam dzień, jako że wtedy poluję na swoje [jasne] sny. W jasnym czasie nie chcę oglądać swojej starej pomarszczonej i pełnej jakichś wzgórków, plamek i kępek włosków twarzy, ani brzucha, który mi zwisa aż do podłogi, wożę go przed sobą na takim specjalnym wózku, który mi zaleciła służba medyczna. W nosie mam dwie przezroczyste rurki, którymi dopuszczam do swoich płuc tlen, gdybym był na siebie wściekły, mógłbym na rurki położyć coś ciężkiego, wtedy tlen by nie mógł płynąć, a ja padłbym zemdlony, mógłbym nawet ducha wyzionąć… Grubrud zjadł dużą ilość surowego boczku świńskiego, popatrzył mi w oczy ze słodyczą. Po lewej stronie liczka ma ranę, która ciągle lekko krwawi, ale sierść jest wokoło ogolona, czyli był u lekarza, mądry kot, wierzy w medycynę współczesną!
♦
Normandia, 29 IV 2019, godz. 10.23
Jestem w Normandii! Te białe kropki to są krowy normandzkie, z których wyrabia się słynne sery, np. Pont d’eveque [czyli most biskupa]!
♦
Trouville, 29 IV 2019, 12.34
Jestem w Normandii! Tymczasem czas pędzę w Trouville, gdzie prędko zamierzam wygrać w tym oto kasynie parę sztabek złota, a zaraz potem odwiedzę stare śmieci w Deauville!
O, niebiosa, ileż czasu z waszych wyroków musiałem tu ongi spędzać, raz miałem wrażenie, że jestem ślimakiem z diamentu, który pełznie między graczami [a wszyscy bali się mnie nadepnąć]!
♦
Normandia, 29 IV 2019, godz. 17.30
Wracam z Normandii! Przegrałem wszystko, wszystkie ruletki w Deauville były tendencyjne! Na szczęście na końcu poszedłem kupić parę ryb na otarcie łez [zdjęcie pałacu rynku ryb załączam]!
Oprócz ryb kupiłem 11 ostryg, bo na tyle było mnie stać: w każdej ostrydze była perła tak wielka, jakich dotąd nikt nie widział! Znów jestem bogaty, ale za karę jutro nie pojadę do Deauville ani Trouville, tylko do o wiele bliższego Enghien Les Bains, odegram się za wszystkie czasy i zniewagi!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 19 V 65
Byłem ongi w najstarszym kościele Paryża, Saint-Germain-des-Prés, gdzie w którymś kącie budowli zobaczyłem, że ze zmurszałego kamienia oderwało się kilka okruchów i leżą sobie obok. Wziąłem sobie taki jeden kamyczek i leżał on całymi latami na moim stole, a ja wchłaniałem te ponad tysiąc lat, którymi promieniował! Dodawało mi to sił i aż do dzisiaj dożyłem! Tych, co myślą, że święte miejsce okradłem, dodam, że wszystkie takie okruchy, które odpadają tam z kamieni, zamiata się i wyrzuca razem z innymi śmieciami, zostawianymi przez turystów [pytałem zakonnika, który opodal się modlił, taką mi dał odpowiedź], więc ten mój skrawek i tak dobrze skończył, otoczony szacunkiem na moim pijacko-skrybim stole! [albowiem jestem skrybą]!
PS: Potem femme de ménage wrzuciła go do śmieci, myśląc, że to śmieć, który spadł zza okna! Biedna kobieta pracowała wówczas pierwszy dzień w życiu i nie znała dziwactw skrybów, ale darowałem jej oczywiście tę przewinę i nawet nie podniosłem na nią głosu!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 30 VI 2019
Dziś przyszła do mnie Nocka [nie nazywam jej już Utyka, bo już nie utyka], największa miłośniczka pieszczot wśród moich kotów [wszystkie moje koty są przychodzące: nie mogę żadnego zameldować u siebie, bo nie wiem, co bym zrobił w wypadku pójścia do szpitala, co mi się dość często zdarza]: przychodzi głównie po to, żeby ją głaskać! Jednak ostatnio nie głaskam Nocki, pewnie dlatego jest taka smutna…
Ale sama jest sobie temu winna! Może to choroba psychiczna kotek, której nie znam, chciałbym powody tego jej zachowania zrozumieć: najpierw długo ociera się o moje dłonie, nadstawia głowę i uszy do drapania, wydłuża nasze seanse miłosne ponad miarę, a potem znienacka na koniec uderza mnie łapką po ręce do krwi… I ucieka!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 31 VII 65
Pamiętam, jak bardzo byłem rozczarowany w dzieciństwie, gdy na lekcji biologii dowiedziałem się, że grzyb jest rośliną. Było mi bardzo żal grzybów, że nie mają własnego rodzaju istnienia, bo czułem całą swoją ówczesną duszą, że z roślinami łączy ich tylko nieruchomość przestrzenna i to, że siły żywotne z ziemi ssą. Nigdy żadnego grzyba nie zrywałem, a gdy nikt mnie nie widział, kładłem się obok i całowałem go w wypukły czubek. Piszę to wspomnienie właśnie po to, żeby jednak zaprzeczyć tej ostatniej informacji: zjadłem raz w całości dorodnego młodego muchomora, którego białe kropki wydały mi się skupiskami gwiazd i galaktyk, a jedząc miałem wrażenie, że jestem potężną istotą, zjadającą czaszę niebios [czerwoną!]. Nigdy później nie doznałem podobnej radości, choć echo jej pojawiło się we mnie, gdy już jako dorosły przeczytałem w gazecie, że nauka ustaliła ostatecznie, że grzyby do roślin jednak nie na należą.
♦
66 / 2020
Fontenay-Aux-Roses, 29 VII 66
Gdy szedłem dziś do tabaca,
Spotkałem dziwnego bodaka:
Rósł na murze – do muru włożył korzenie
I stamtąd czerpał pożywienie!
Dopisek z 18 II 2022
Zdziwiłem się, że bodak [pod Przemyślem mówiło się bodak] tak potrafi: zapuścił korzenie w miejscu najmniej sprzyjającym! Chciałem mu jakoś pomóc, ale uznałem ostatecznie, że nie jest to możliwe: jego korzonki musiały wniknąć w szczeliny między kamieniami i tylko bardzo delikatne wycięcie odpowiedniem narzędziem tnącym mogłoby przynieść właściwy efekt.
Technicznie byłoby to możliwe [potem mógłbym zasadzić bodaka koło mego krzewu róż za oknem {może języki tych roślin są podobne ze względu na kolce?}], ale na pewno wzbudziłbym sensację bywalców tabaku [około 5 m od wejścia], a kto wie, czy nie zainteresowałaby się moim działaniem policja [taka piła do kamienia nieźle warczy]. Ludzie by się dziwili, gdy ostatecznie musiałbym uciekać z bodakiem [a w ucieczce bym go mógł połamać] i nic by z tego nie wyszło!
♦
Fontenay-Aux-Roses, 8 VIII 66
Rośliny są największym cudem świata! Jak w ogóle całe życie, wyszły z wody i osiedliły się jak najbliżej niej, bo lubią pić, ale rozmnażają się najpiękniej ze wszystkich stworzeń i bynajmniej nie ukrywają tego faktu, że to lubią, tylko płatki rozchylają jak najszerzej, bo każdy podmuch wiatru jest dla nich jak bycie głaskaną po brzuszku dłonią umiłowanego męża! Żeby zwiększyć współczynnik rozkoszy, rośliny wynalazły owady, a szczególnie pszczoły, które gdy nie ma wiatru, tylko upał, przylatują i każdym pręcikiem potrząsają tak mocno, że dreszcz zgrozy idzie po łodydze aż do korzeni! Kwiaty wynalazły też rodzaj ludzki, żeby je pielęgnował i sadził w rządkach nawet kilometrowych z dala od rzek, z wodą donoszoną w konewkach, na których też maluje się kwiatki dla jeszcze większej ich ozdoby! To że rośliny kwitnące w rzędach są rżnięte i sprzedawane na targu, to jest już obrzydliwy wymysł ludzi złych, których kwiaty tak nienawidzą, że nawet nie lubią rosnąć na ich grobach!
Dopisek z 9 VIII 2021
Rok temu nie wiedziałem, że za trzy miesiące czeka mnie pożegnanie z roślinami, z którymi przez siedem lat byłem w bardzo bliskiej przyjaźni i komunikacji mentalnej, czyli tymi najbliższymi zza okna. Mam podstawy przypuszczać, że moje róże wiedziały o tym od dawna, ale ja nie rozumiałem znaków, które mi dawały może w nadziei, że mogę coś poradzić na zbliżający się krach naszego rozstania. Może wyobrażały sobie, że mam większą władzę nad tym skrawkiem czasoprzestrzeni, w którym wspólnie obcowaliśmy naszymi duchami [mam wrażenie jednak, że zwątpiły we mnie pierwszy raz, gdy {pod moją nieobecność} pracownicy-ogrodnicy merostwa Fontenay-Aux-Roses wtargnęli do mego ogródka na rozkaz władz i przycięli wszystkie moje krzewy ozdobne według ich przemysłowych wyobrażeń]; od tego momentu intensywność ich uczuć wobec mnie bardzo zmalała…
♦
67 / 2021
Paryż, 12 III 67, godz. 10.37
Clinique Edouard Rist
14 rue Boileau
Spodziewałem się tego! Zostałem zaproszony do szpitala na dwa dni na badania okresowe [przybyłem tu wczoraj o godz. 14.00], ale oto przed chwilą dr R. poinformowała mnie, że mam we krwi za dużo gazu [tak się tu nazywa dwutlenek węgla], w związku z czym powinienem tu zostać dłużej, żeby przyglądnąć się sprawie bliżej [przyglądanie to polega na tym, że każdego wieczoru będą mnie ciąć na sześcianiki 1/1 cm, a rano zszywać].
Lekarka padła przede mną na kolana i błagała, żebym został co najmniej tydzień, ale zgodziłem się tylko do wtorku…
16.22
Temperatura w uchu 36.7 [minutę temu]. Otrzymałem od dr R. trzy przepustki, w których trzeba wpisać tylko godzinę wyjścia i powrotu, na dziś, jutro i pojutrze [pojutrze jest niedziela, mogę pojechać do domu na cały dzień!]: zacznę od wyjścia dziś jeszcze do sklepu, żeby kupić coś do jedzenia, bo w szpitalu posiłki bardzo skromne [to nie to, co 9 lat temu, gdy byłem tu pierwszy raz!]…
Otrzymałem też wiadomość od tejże dr R., że jutro o godz. 6.00 rano wejdą do mego pokoju pielęgniarze, żeby mnie udusić na 15 minut, a potem ożywić. Jeśli przeżyję, dostanę nagrodę od dr L., szefa pneumologii!
♦
Paryż, 13 III 67, godz. 19.47
Clinique Edouard Rist
Wybrałem się dziś zwiedzić ogród szpitalny na dziedzińcu wewnętrznym. Leczyłem się w tym szpitalu wielokrotnie, począwszy od stycznia roku 2012, czasem pozostawałem tu kilka miesięcy. W ogrodzie jest kilkanaście drzew, grubych i cienkich, iglastych i liściastych, także krzewów różnych laurowców, ale sfotografowałem te brzozy dlatego, że mają one związek z pewną piękną przygodą, jaką tu ongi przeżyłem.
GRZYBKI Z TWIERDZY BRZOZÓW
Osiem lat temu pod tą brzozą [do tekstu było dołączone zdjęcie], do której przytwierdzono obecnie znak wjazdu [przy pomocy zwykłego wkręta budowlanego!] było mrowisko średniej wielkości, zamieszkane przez czarne istoty, wielkości od 2 do 4 mm, każda z ruchomymi wąsami. Strukturę tę nazwałem Twierdzą Brzozów i obserwowałem przez kilka lat, często przez wiele miesięcy po kilka razy dziennie. [W szpitalu tym przebywałem ponad rok – przyp. mój – RL]. Te rozumne zwierzątka opanowały brzozę ze zdjęcia od stóp do głów, jeśli można tak powiedzieć, widziałem je na każdym jej listku, które zwiedzały wielokrotnie, z wielką uwagą penetrując każdy ich milimetr kwadratowy. Poruszały się one zawsze tymi samymi drogami, idąc po pniu w górę lub w dół, a gdy zdarzało się im spotkać twarzą w twarz, wtedy obmacywały się wąsami [być może wymieniały też informacje głosem, ale jego wysokość wykraczała poza możliwości moich narządów nasłuchu].
Nie chce mi się teraz powtarzać tych wszystkich szczegółów obserwacji dotyczących w/w twierdzy naszych braci mniejszych [opisałem je już raz dzisiaj, ale musiały chyba zawierać jakieś informacje, których nie można ujawniać, ponieważ zniknął ów opis nagle nie tylko z przestrzeni wirtualnej, ale także z mojej głowy!], zrobię to w przyszłości, posiłkując się dokumentami archiwalnymi. Proszę jednak nie czytać mnie dalej, jeśli nie masz, PT Czytelniku, skończonych 18 lat, aby nie było, że namawiam Cię do czynów poza prawem [!].
Początkowo tak byłem zaciekawiony życiem Twierdzy Brzozów i działaniem jej mechanizmu duchowo-fizycznego [zwłaszcza że w dzieciństwie bardzo lubiłem czytać Melville’a!], że długi czas nie zwracałem uwagi na inną osobliwość, istniejącą na tym niewielkim wycinku wszechświata: któregoś dnia odkryłem, że wkoło brzozy rośnie kilkadziesiąt grzybków wielkości naparstka na wysokich cienkich nóżkach! Grzybków psylocybinowych rośnie w Europie około 230 odmian, od tego dnia wiem, że można je spotkać w najdziwniejszych miejscach. Wiedziałem, że te konkretne rosną tam tylko dla mnie i dla moich małych czarnoskórych przyjaciół! Bo tylko myśmy o tym wiedzieli…
Zostawiałem zawsze kilka halucynek dla nich [dla mrówek], a resztę zbierałem i suszyłem w moim pokoju, a często też spożywałem na surowo. Uważam, że każdy człowiek powinien podlegać obowiązkowi spożycia porcji psylocybinków choćby raz w życiu. Proszę zapoznać się z poglądami naukowców na temat szkodliwości tych tworów przyrody [której to szkodliwości nie ma] – dzięki czemu uniknęlibyśmy tylu tych idiotycznych wymądrzań się znawców z bożej łaski na FB!
PS: Zakaz wjazdu nie jest dla mnie zrozumiały! Tam przecież nikt nie chciał wjeżdżać [bo droga biegnie równolegle do muru, a pozostałe duże drzewa są na lewo], wygląda to na metaforę albo metafizyczny rebus. ŚLADÓW życia Twierdzy Brzozów nie dostrzegłem. Obydwie brzózki wyglądają pod względem kubatury tak samo jak pięć lat temu: jest jasne, że nie rosną, bo ludzkość odcina im gałęzie [szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia, na których widać ich szczyty]…
PS2: Dopiero teraz dostrzegłem [ciągle jeszcze jest 13 III], że koło brzozy są ślady opon samochodowych! Czyli ktoś chciał wjechać aż do muru, a jakiś rozsądny człowiek postawił mu znak zakaz wjazdu! Czyli wytłumaczenie nie musi być metafizyczne!…
♦
Paryż, 15 III 67, godz. 9.20
Clinique Edouard Rist
14, rue Boileau
Już po pobraniu mi krwi „na gaz”, co nastąpiło o godz. 6 [wiedziałem z góry, że zrobi to pielęgniarz, z którym znam się od stycznia 2012, gdy byłem tu pierwszy raz, bo rozmawialiśmy o tym wczoraj {powiedziałem: „O, już dawno mi pan tego nie robił!”, a on przytaknął i potwierdził: „Tak, bardzo dawno!”}; jednak rano okazało się zrazu, że chyba jednak nie uda mu się tego dokonać {zabieg wymaga mistrzowskich umiejętności!}, po dwóch dość bolesnych próbach zrezygnował i poszedł po młodszą piękną koleżankę z warkoczykami {tę, która zrobiła mi to samo dwa dni wcześniej, reprezentując niezły poziom opanowania tej sztuki}, a gdy wrócili oboje, zaczęli trochę nerwowo przygotowywać równocześnie obie moje ręce do zabiegu {w sytuacji, gdy jakaś pielęgniarka jest bardzo młoda w sensie braku doświadczenia albo po prostu spięta, uspokajam się psychicznie, aby moja emocja – o której ona nawet może nie wiedzieć, że ją odczuwa – nie przeszkadzała jej w pracy; w tym wypadku oni oboje byli trochę spięci: on dlatego, że mu się nie udało, ona zaś dlatego, że on był przy niej}, a trzeba dodać, że obydwa przeguby rąk mam już trochę podziurawione, aż wreszcie pielęgniarz uznał, że „jego” ręka będzie lepsza {była to akurat ręka przeciwna niż ta, do której nie mógł się wcześniej wkłuć, czyli prawa}: w tym momencie Piękna Pielęgniarka puściła moją lewą ręką, którą dotąd pieszczotliwie gładziła, usiłując znaleźć miejsce najlepsze na ugryzienie mnie tam swoimi metalowymi kiełkami; sądziłem, że w tym momencie przejdzie ona na drugą stronę łóżka, aby wykonać zabieg, lecz jednak pielęgniarz postanowił dokonać ostatniej próby {w takich sytuacjach mają oni prawo do trzech prób, po których najczęściej rezygnują albo proszą czasem pacjenta o pozwolenie na następną próbę}: tym razem uporał się z robotą w ciągu około 10 sekund {średni czas}, sprawiając mi pewien ból, który jednak dał się znieść itd…], po czym przewróciłem się na drugi bok i spałem jeszcze prawie dwie godziny [budzono mnie do ważenia i pomiaru temperatury, co trwało minutę]…
Miałem bardzo ładny sen, dający się opisać. Wiedząc, że jest to dla mnie niebezpieczne, postanowiłem pojechać do Krzeczkowej [sen zaczyna się, gdy jestem już w drodze, nie wiem skąd] i oto już jestem przed wsią w stroju podróżnym, bez bagażu. Idę od strony wschodniej, jest szary dzień, droga jest pusta. Myślę, że będzie lepiej, jeśli nikt mnie nie zobaczy. Nie kryję się jednak, ale też nikogo nie spotykam, jakby było bardzo wcześnie rano. Do domu, którego wygląd przypominał rzeczywisty dom z lat osiemdziesiątych, choć była w nim jakaś „wyższa solidność”, zaszedłem od strony drogi głównej, oddalonej około 50 metrów. W dawnych czasach było tam drugie wejście, do którego wchodziło się po schodkach]. Drzwi ustąpiły po naciśnięciu klamki, ale otworzyły się tylko trochę, coś je blokowało. Jednak w głębi domu zobaczyłem czerwone dywany, wiszące na ścianach, doznałem wrażenia przepychu i ogólnego spokoju życiowego. Zamknąłem drzwi i obszedłem dom, gdzie od północy było główne wejście, ale szczegółów nie pamiętam – od razu jestem wewnątrz: jakoby w kuchni, która [we śnie] jest obszerna, jakby wypełniała cały dom.
Jest tam matka i ojciec [oboje dawno nie żyją], brat Zdzisław [być może] oraz na pewno ktoś jeszcze, mam wrażenie, że brat Ludwik [nie żyje od kilkunastu lat, ale właśnie dziś jest rocznica jego urodzin], chwilami są też inne osoby. Rozmawiam w nimi wszystkimi, z każdym o czymś innym, ale już nie pamiętam o czym. Mój pobyt nie wzbudza jakiejś sensacji, ale wszyscy cieszymy się, że się widzimy i wiemy, że jest to tylko chwila. Rozważamy wspólnie, czy mogę dojechać do Przemyśla taxi, mam pieniądze, jestem dobrze zaopatrzony. Ale jest pandemia i poruszanie jest utrudnione: obawiam się, czy nie zostanę gdzieś po drodze zatrzymany i nie będę mógł wrócić do Paryża. To ewentualne zatrzymanie mogłoby przeszkodzić w czymś bardzo ważnym. Ale decyduję się i ruszam w drogę, ale z samej podróży niczego nie pamiętam.
Nie pamiętam żadnych rozmów, a zwłaszcza tych z ojcem i matką, które były bardzo konkretne… Im więcej czasu mija od snu, tym większe mam wrażenie, że oprócz rodziców był tam tylko brat Ludwik, a pozostałe osoby przypominały cienie…
Myślę, że jedyną misją, jaką miałem wykonać w tym śnie, było zobaczyć wszystkich zmarłych z naszej rodziny w ich domu poza czasem i przestrzenią.
13.29
Dr R. poinformowała mnie w południe, że moje wyniki są mniej więcej takie same, jak dwa lata temu! Trudno mi w to uwierzyć, ale mogę się tylko cieszyć!
Wychodzę stąd za chwilę, muszę tylko najpierw wyłączyć to, na czym piszę te sło [zanik tekstu, pardon]
♦
Montrouge, 15 III 67, godz. 20.19
Przed opuszczeniem szpitala zapytano mnie, czym chcę wrócić do swego zamku. Proponowano mi wimanę z ogromnym wiatrakiem u góry, który kręcąc się utrzymuje pojazd na dowolnej odległości od centrum naszej kuli [planetarnej], ale z góry źle widać szczegóły, a przynajmniej ja nie lubię! Wybrałem pojazd kołowy, ciągniony przez tabun koni mechanicznych, poprosiłem tylko, aby ich maść pasowała do moich włosów. Ledwie zdążyłem się z sekretarką Nathalie umówić na następne spotkanie [11 X br.], gdy oto może setka białych rumaków stanęła u wrót, a wszystkie wypasione „jak gałki” [tak mówiło się pod Przemyślem na konie dobrze utrzymane]. Podróż do zamku przebiegła miło, po drodze uwieczniałem to i oto. Kręciłem także filmy [mam je w ARCHIWUM].
♦
Montrouge, 29 III 67, godz. 22.00
INSTYTUT HEGEMONII CZŁOWIEKA
[komunikat]
Naszych członków i sympatyków informuję, że nasz mniszek dyżurny na rok 2021 już się pojawił: odnaleźliśmy go dziś popołudniu przy Avenue du Président Nelson Mandela w Arceuil koło Paryża. Proszę wszystkich o łączenie się z jego duszą o godz. 11.57 każdego dnia [dopokąd kwitnie], sprowadza to pokój i radość wewnętrzną, przywołuje uśmiech na usta itp.
Nasz instytut posiada wiele godeł [lilia, mrówka, kot, kruk, że wymienię tylko kilka], jednak mniszek jest szczególnie wzruszający, z tym zamykaniem swoich płatków na noc i świeceniem do środka, jak prawdziwa czarna dziurka, albowiem każdy jego płatek jest osobnym promykiem. Pod koniec życia mniszek przemienia swoje myśli w równie długie włosy zakończone małymi spadochronikami, na których wzlatuje w powietrze i na obczyznach głosi słowo mnisze [samemu zostając w ogródku jak taki malutki, acz bardzo szczęśliwy łysal]!
Podpisał RZECZnik praSOWY [podPiS NIEczytelny]
♦
Montrouge, 5 IV 67, godz. 20.40
Chciałem dziś kogoś oblać, nie miałem kogo [mieszkam sam, sąsiadki mam w podeszłym wieku, musiałbym im zrobić wstęp o polskich obyczajach, a dopiero potem zademonstrować oblewanie, za dużo roboty]. Zobaczyłem, że mimo świąt sklep jest otwarty, pomyślałem, że tam może znajdę jaką kandydatkę na oblanie. Kupiłem maliny, ale Balladyny nie było, na pocieszenie wybrałem wino też na be, czyli burgunda, postanowiłem całym nim oblać się od środka! Nagle już przy kasie wzrok mój padł na roślinę, która też była do sprzedaży. Dotknąłem ziemi w doniczce: była tak sucha, jak suszony pieprz albo coś podobnego. Zrozumiałem, że ręka losu zaprowadziła mnie tam, żeby uratować tę roślinę, która inaczej ducha by wyzionęła, i równocześnie dać mi w nagrodę możliwość wypełnienia polskiego obyczaju oblewania! W domu oblałem ją bardzo sowicie, choć ciagle jeszcze nie wiem, jak oważ uratowana się nazywa…
I w ogóle dlatego ten post piszę, że ktoś może spośród Państwa wie, co kupiłem? Obiecuję w nagrodę za powiadomienie mnie o tym wypić toast burgundem – słowo Kirkora!
♦
Montrouge, 5 IV 67 (2)
[Na marginesie „Jutrzenki” Nietzschego]
Ateizm jest wyrazem bezradności wobec problemów, jakie własny umysł sprawia jego wyznawcy.
Dopisek [6 VI 2021]
To zdanie znalazłem na marginesie „Jutrzenki” Nietzschego, które musiałem zapisać tam podczas lektury [jako mój własny komentarz], ale w ogóle się z nim nie zgadzam. Może brzmi interesująco, ale samo w sobie niczego nie tłumaczy, w czym też tkwi jego ogólna słabość. Włóżmy go więc między bajki, ale pozostańmy jednak w kręgu jego aury: a to dlatego, że pojęcie świadomości jest obecnie ciągle niejasne [zaś powody tej niejasności są zależne od aktualnego stanu wiedzy etc.]. Aura ateizmu jest zresztą bardzo dobrą podstawą do szukania dziury w całym, poeta rzekłby: szukania czarnych dziur na niebie ateizmu.
Jeśli przyjęto do wiadomości, że owady, ryby, ptaki posługują się jakimś rodzajem łączności na odległość [słynne zapalanie się robaczków świętojańskich na wyspach tropikalnych, równoczesne skręty ławic ryb i stad ptaków], to dlaczego takich umiejętności nie miałby posiadać człowiek?
Człowiek nie może [tylko] dlatego, że psychologia i nauki szczegółowe uznały, że musiałaby istnieć energia za tę łączność odpowiedzialna, a takiej nie ma.
Gdy przystępuje się tu do problemu, że człowiek przecież doznaje energii np. emocji, a ta może się poruszać nie tylko drogą nerwowych połączeń wewnątrz ciała, oponenci przyznają, że owszem istnieje tzw. mózg prymitywny [wewnętrzny], który odpowiada za [te prymitywniejsze] funkcje.
Jakie prymitywniejsze, skoro chodzi o emocję, naszą ludzką emocję, którą się tak chlubimy [tu zamyśliłem się i uciekł mi wątek]. A co jeśli te [emocje, uczucia] są tym samym, co nośnik [substancja] łączności dla innych gatunków? Jeśli jest możliwe, żeby ludzkość mogła się połączyć jednym uczuciem [poeta mówi: i na niebie kosmosu wykonać nagły skręt w tym samym momencie, jako znak, że to działa], to dlaczego nie dokonać tego?
W obawie, że nauka światowa może ogłosić, że spośród cech świadomości tylko rozum jest najwyższej klasy, a wszystkie stany emocyjne i uczuciowe mają charakter prymitywny i pozwierzęcy, mógłbym się zapytać w imieniu milionów [przepraszam za błędy, cytowałem z pamięci], za które cierpię, jak długo jeszcze można się cieszyć i smucić po ludzku?
W konsekwencji może to doprowadzić do uznania za prymitywne ekstazy religijne oraz artystyczne, a za normalność uznać obywatela myślącego jak komputer. „A gdy ten Nowy Golem Komputer stanie się sługą Bladej Twarzy, wtedy wam nawet Winnetou i Old Shatterhand nie pomoże!” [można by zakończyć gdyby się mówiło jakieś przemówienie].
Takiej energii nie ma. Szpaki w Anglii mogą, a ludzie na Ziemi nie.
Wyjaśniam więc, że Szkoła Nauk Emocyjnych powstaje dla tych, którzy jeszcze wierzą, że można się kontaktować emocyjnie nawet na ogromne odległości [przy okazji: wszystkich, którzy odwiedzają nasze biuro, proszę, aby odkładali na bok złość lub złe mniemanie o mnie, bo jeśli coś takiego odczuję, to nie będę mógł z nimi obcować [stanę się chory].
♦
Montrouge, 6 IV 67, godz. 17.15
O godz. 15.15 na niebie nad Paryżem czarna dziura się pokazała, a w jej środku biały okrąg powstał i zaczął się prędko powiększać! Myślałem, że będziemy wciągnięci za horyzont zdarzeń, a wtedy żegnaj fejsbuku, nie połączymy się już ni słowem, ni obrazem… Jednak nie była to czarna dziura, bo biały okrąg po minucie okazał się miliardami, a może bilionami równomiernie padających płatków śniegu, które łagodnie opadły na nasze złote dachy pałaców i wież, sam złapałem około 10 płatków na własnym balkonie. Minutę później słońce przerwało te przedstawienia, wychodząc zza tej czerni, jako naturalny strażnik nieboskłonu. Pomyślałem, że nie będę się tymi harcami wiosny zajmował i wróciłem do czynności bieżącej picia kawy porannej [wstaję dość późno], gdy zaś godzinę później znów na balkon wstąpiłem, okazało się, że jest tam już śniegu po kolana: jakimś cudem zadymka powtórzyła się i trwa w najlepsze, zostałem chyba oszukany!…
♦
Paryż, 11 X 2021
Clinique Edouard Rist
Kiedy pomyślałem, żeby zapisać datę pobytu tutaj, był jeszcze 11 dzień października, ale od paru sekund jesteśmy w przyszłości. W tej przyszłości idę spać, bo po słowie przyszłości zapukano do mnie i zapytano: – „Ça va?” A ja odpowiedziałem, że idę spać: trzy piękne panie prosiły o to, więc nie mogę z nich żartować.
I poszedłem spać, a to znaczy, że pozwoliłem sobie nałożyć na środkowy palec lewej ręki kapturek [który błyska czerwonym światłem, donosząc gdzieś dalej ku pulpitom obserwatorów, ile tlenu dochodzi do tego mego palca] oraz podłączyć się do innych urządzeń na całą noc. W szpitalu panuje spokój, pielęgniarki są uprzejme i wyjaśniają wszelkie wątpliwości. [zanik tekstu, pardon]
Pozdrawiam fejsbuka! Czytam wiersze Moniki Luque-Kurcz „Portret Ubu” i prozę Jarka Bzomy „Krajobrazy mojej duszy”. Czekają wiersze Adama Wiedemanna i proza Jerzego Górczyńskiego.
♦
Montrouge, 13 X 2021
Wróciłem ze szpitala. W drodze powrotnej pokłóciłem się z taksówkarzem, choć były winne sekretarka szpitala i uczennica na praktyce. Uczennica ma na imię Melania i jest pół-Chinką/pół-Francuzką [i umie po polsku powiedzieć dzień dobry], z którą bardzo się polubiliśmy [ona mieszka w Paryżu 20 lat, bo tyle ma, a ja 33, więc kto jest starszym paryżaninem?], ale nie mam już szans jej spotkać, żeby wyjaśnić jej, że doprowadziła do tej mojej kłótni z taksówkarzem: był to jej ostatni dzień praktyki…
Mniejsza o to, wiem że piszę niezrozumiale, ale to kiedyś się wyjaśni! Wszystko dziś wskazywało na to, że zapadnę na jakąś wściekliznę: zapomniałem okularów w pokoju, w którym mieszkałem, co sprawiło, że musiałem wracać z drogi, co z kolei utrudniło mi odwiedzić mrowisko na terenie ogrodu szpitalnego.
Z tego powodu kupiłem [po powrocie do domu] butelkę wina z rejonu Beaujolais, które uderzyło mi do głowy, gdy tylko zacząłem je wpuszczać na teren pałacu [podniebienie i pałac – Francuzi mają na to jedno słowo tylko!], to dlatego piszę takie bzdury i tak rozwlekle…
Dlatego może skończę?…
PS: Ale jednak zapomniałem, że na końcu muszę jeszcze wyjaśnić sens tego zdjęcia! Powiem krótko: to jest czarna dziura, sfotografowana przeze mnie z bliska. [Choć nikt nigdy by się nie domyślił, że jest to mlecz na etapie dmuchawca, z którego usunięto kilkanaście spadochroniarzyków]! [Zdjęcie w archiwum Księga Rzymska (przyp.aut.)].
♦
Montrouge, 8 XI 2021
Pająki myślą! Każdym okiem widzą osobno inne rzeczy, a ich mózg też ma osiem podmózgów, którymi myślą na różne tematy jednocześnie! Mogą się powiększać do wielkości człowieka, ale nie chcą nas straszyć, bo one bardzo kochają ludzkość!
♦
Montrouge, 24 XI 2021
LIST DO TN
Tadeusz,
może nie zdajesz sobie sprawy, że myszy lubią też inne rzeczy! Cena ziarna słonecznikowego może odstraszyć od pomocy tym miłym zwierzątkom, które skutkiem wyroków matki-natury są tak małe i bezbronne!
Ja, w Londynie mieszkając, pomagałem myszom, kupując im głównie płatki owsiane! Płatki są tanie, a one bardzo je lubią… Nie mogłem tylko odzwyczaić tych naszych malutkich i tak zmyślnych przyjaciół od srania tuż obok miejsca, gdzie się pożywiały, czyli w tym samym woreczku, w którym trzymałem te płatki…
Woreczek trzymałem na dość wysokiej półce, ale celowo zawieszałem między pięterkami różne ścierki i fatałaszki, żeby miały się po czym tam wspinać… Po paru miesiącach myszki prawie nie uciekały na mój widok, czuły chyba, że nie grozi im ode mnie nic złego…
W Paryżu jakiś czas mieszkałem u kolegi, gdzie też mieszkały myszy, ale cierpiałem bardzo, bo ówż Polak, który mi wówczas to lokum użyczał, polował na myszy na wszystkie sposoby, nienawidził tych istot! I łapki, i trucizny stosował, a gdy gdzie zobaczył jaką, to nawet pod łóżko za nią właził, aż ją zabił! A jaką minę radosną miał przy tym!!! Raz pamiętam odkrył, że mysz jest w kuchni pod pewną pokrywą: podniósł nagle tęż pokrywę, czego biedna się nie spodziewała i stanęła na tylnych łapkach, przednie składając jak do modlitwy. Tak w stuporze trwała chwilę. On zaś jak kat ze straszliwym uśmiechem zemsty dłonią w nią z ogromną siłą uderzył! To tak jakby w człowieka rzucić słoniem! [Siedmioma słoniami!]. Było dla mnie [zanik tekstu, pardon] oglądać taki czyn!
Obecnie cierpię pełną samotność, latem tylko komary mnie odwiedzają, ale poprzedniej zimy, która była pierwszą zimą moją tutaj, nawet muchy nie było – i właśnie któregoś dnia pojawiła się jedna, to ja okno zamknąłem i nie wypuszczałem jej, filmy o niej nakręcałem [jeden do dziś nawet mam…]… Potem niechcący sprzątaczka moja, Ukrainka, otworzyła okno i zwierzę mi jednak uciekło!
Pozdrowienie!
Roman Lis
[z archiwum redakcji; wybór i opracowanie PS]
CZYTAJ TEŻ