Grzegorz Marcinkowski


Podziemne pikowanie

Sen jako negacja narracji i życia
na marginesie „Osobnika” Mariana Pilota


 

1. Symbolem narracji nie powinna być Szeherezada, lecz Eurydyka. Nie ma to związku z żadną formą okcydentalizmu ani wykluczenia. Jest to deklaracja estetyczna i ontologiczna. Jedyną praktyką teoretyczno-literacką nieszczęsnej żony groźnego Sułtana było mnożenie słów, aby uniemożliwić zaśnięcie, przebudzenie i śmierć. Narracja była maszyną do odwleczenia, opóźnienia życia. Retardacja funkcjonowała nie tyle jako wyrwa wewnątrz opowieści, ile jako matryca wszelkiej fabulacji. Nie tyle opowieść może ulec spowolnieniu, ale sam akt opowiadania sygnalizuje zamrożenie egzystencjalnego zabiegania, stworzenie iluzyjnej kryjówki wewnątrz nieczytelnych i chaotycznych, pozbawionych narratora bujd przedkładających się jako świat życia. Szeherezada zmultiplikowała się, rozmnożyła w serię sobowtórów, bezsennych agentek niwelacji, dziewczynek z zapałkami opóźniających śmierć za pomocą zwodniczego ciepła dobrze skonstruowanej fikcji, bladych uwodzicielek, dla których mowa znaków jest jedyną formą spoczynku w, nie znającej snu i przebudzenia, jałowości bycia. Te eteryczne istoty, nosicielki tekstu, zmuszają naszą rozkoszną nudę do nadaktywności, terroryzują nas sensem albo powidokiem sensu. Może się zdarzyć, że jedna z nich zamieszka w bloku naprzeciwko i będzie nas dręczyć absurdalnie podniecającym rytuałem z żyletką między zębami. Albo któraś z nich wejdzie do naszego wiecznie zakurzonego biura i zaangażuje nas w śledztwo, którego nie będziemy mieli ochoty prowadzić, choć fabuła i tandetnie dwuznaczny czar nas do tego przymuszą. Eurydyka natomiast jest symbolem milczenia i wymazania. Jest też mitologicznie umocowanym dowodem, że nigdy nie przebywamy tam, gdzie mamy obowiązek przebywać, a już na pewno nie ma nas w miejscu, które wyznacza interpelujący nas głos. Eurydyka, wymazując dystynkcję między obecnością a nieobecnością, problematyzuje granicę między fikcją a życiem. Już nie tyle chodzi o oddalenie życia, a zatem śmierci, za pomocą opowieści, ile o ukazanie śmiertelnej pomyłki w sercu narracji, a witalnego zbłądzenia w miejscu życia. Po co uciekać przed życiem w opowieść, skoro życie samo jest po prostu źle napisaną opowieścią? Po co liczyć na odwleczenie śmierci, skoro śmierć jest jedyną nadzieją na sens w naszej rozciągniętej niemożebnie, inercyjnej powszedniości? Jeśli nie wiemy, jak wyjść z aporii, którą wytworzyła nasza niedorzeczna wola hermeneutyczna, zawsze możemy pójść spać.

 

2. Doskonale znany wszystkim kulturalnym ludziom, kokainowy doktor z Wiednia, miłośnik Szekspira i powieści detektywistycznych, odkrył w treści snu znakomitą potencję narratologiczną, zapobiegając tym samym marginalizacji małych, niezobowiązujących fabuł. Do tropienia ukrytych myśli sennych zaangażował całe instrumentarium starej, poczciwej hermeneutyki, dowodząc, że nasza podświadomość jest agentką innego typu odwleczenia: zwarta, acz powierzchownie nonsensowna narracja kontra bez-kresna groza inicjowana przebudzeniem. Alfred Kubin pokazał, że sen może się szczycić precyzyjnym, lodowatym opisem niemożliwych przestrzeni, a Michel Leiris, że noce bez nocy mają możność rozładowywania dziennych kompleksów i zapętleń. Wprawdzie narrator proustowskiego „Poszukiwania”, na samym początku „W stronę Swanna”, wiercił się niemożebnie na łóżku, narażając siebie i czytelnika na męki wyższego rzędu, gdyż nad sen przedkładał pieszczotę, lecz wszyscy wiemy, że żadna pieszczota nie może wygrać z nęcącym do wnikliwej egzegezy ciągiem nastręczających się uporczywie, pozornie absurdalnych znaków. Czasami, po męczącym przebudzeniu, odkrywamy z mdlącym zaskoczeniem, że odtąd jesteśmy robakiem, marnym abiektalnym zapętleniem niedorzecznej materialności. Jednak układ owadziego korpusu na łóżku do złudzenia przypomina kozetkową pozycję startową; więc chwila skupienia, i z braku możliwości życia możemy oddać się ekshibicjonistycznej analizie, tak brzemiennego w skutki, snu. Co jednak, kiedy sen, zamiast oferować zwięzłą, starannie zakodowaną narrację, staje się rozdętą monstrualnie, słowną glątwą, bez klucza i bez zamknięcia? Autor „Finnegans Wake” nie zadowolił się oniryczną umownością, wprowadził maszynę szyfrującą sennego rozedrgania w samą materię tekstu i zaoferował bezsenne dzieło nieskończonych nocy. Gdyby Szeherezada była amorficzną oberżystką i zamiast uniemożliwiających sen opowieści zaserwowała mężowi joyce’owską odmianę snu, zdołałaby odwlec nie tylko egzekucję, ale i wszystko inne, również siebie samą. Dzieło Joyce’a można czytać bądź to jako zmasowaną filipikę anty-freudowską, bądź jako cienisty zarys fenomenologii ślepoty, opis oka-języka rzężącego w wyniku epistemicznego poniżenia przez mrok. Z tyłu głowy mamy Georges’a Bataille i jego opis obscenicznej, białej, oślepłej gałki ocznej obracającej się wewnątrz oczodołu, niczym biała larwa implodująca w środku bezosobowej i pod-ludzkiej twarzy. Najpierw była parodia eposu homeryckiego, więc w dalszym ciągu musiał zostać przeprowadzony wieloletni, duchampowski performance wymierzony w samego Homera. Wszak cycatego Tejrezjasza zaanektował już T. S. Eliot, który znany był z niechęci do nieświadomych zabaw.

 

3. Sen, który nie ma fabuły, klucza, kodu i nie może się skończyć, każe zawiesić wiarę nie tylko w sny, ale i w samą rzeczywistość. „Osobnik” Mariana Pilota serwuje inny rodzaj lekturowej męczarni niż łabędzi śpiew ociemniałego dublińczyka, acz prowadzi do równie radykalnych zwątpień. Zresztą jest to w pełni zamierzone, o czym świadczy fragment z samego początku książki: Sen zaciska pętlę. Dławi, co do słowa. Jawa wywicha krzywo w rękaw wetkniętą rękę. Wytrzeszczam oczy, nadstawiam uszu, słuch wytężam… jeśli nie wzrokiem, to słuchem chcę, zdesperowany, uczepić się chociażby brzeżka realności. Materia rzeczywistości tymczasem, umkliwa, bełtliwa, grząska i maziasta, mgławiczeje coraz intensywniej i przed moimi oczami kolebie się, bezkształtna; ma barwę gnoju i bydlęcej siary. Nie stężała jeszcze; wody się od przestworzy nie oddzieliły jeszcze. I pośród rozkołyśnienia tego i bezładu ja sam jeden ostoją jestem sobie i ogólnemu światu [Marian Pilot: „Osobnik”, Kraków 2013, s. 5]. Przypuszczamy już, nawet po pobieżnym zerknięciu na zacytowany fragment, że skoro tak jest na samym początku, to lepiej raczej nie będzie. Zresztą szansa na jakiekolwiek „lepiej” jest kwestią teleologii, a zatem tradycyjnej, narracyjnej progresji. Poczucie rzeczywistości jest fantomowym efektem narracyjnej biegłości; symulakrum odniesienia zjawia się dopiero, kiedy umiejętnie poszeregujemy środki ewokujące dosadność i dorzeczność. Stan połowicznie skutecznej genezy, rozlazłego pławienia się w niezborności i niegotowości, uniemożliwia nie tylko rozwój, ile jakikolwiek początek. Leksyka, podkreślająca litotyczną logikę absolutnego absmaku, międlenia skojarzeń i hipertekstów, prasowania i nużącego rozkładnia zwietrzałych skojarzeniowych bukietów, wzmocniona pokracznymi leśmianizmami (mgławiczeje) i przaśnie zarchaizowanymi neologizmami, wzmacnia w czytelniku doznanie duszącej, mdłej niemożności. Zresztą rzeczywistość narracyjna, jej słowna faktura jest ekskrementalna, ma barwę gnoju i bydlęcej siary, jest rozlanym, kloacznym potokiem, wnętrzem najbardziej niedorzecznej sennej zupy. Wody, a raczej kipiące bajoro, nie oddzieliły od przestworzy, wciągając słowo w swoją płynną i zastałą womitowaną niematerialność. Sen nie daje obietnicy sensu ani odwleczenia sensu – jest czarnym potokiem bezsensu i bezkształtu, jest snem bez snu, nużącym w nieskończoność, snem w którym się zapomina, że w ogóle możliwa jest jakaś jawa. Konwencja oniryczna nie jest poręczeniem narracyjnej logiki i zapraszającym do deszyfracji systemem znaków, ale inauguracją radykalnej destrukcji świata i słowa w pseudo-powieściowym kotle. W takim świecie każda akcja rozgrywa się wewnątrz pokątnej, amorficznej wyobraźni, która synonimuje niemożliwość wyobrażenia i ujednostkowienia. Osobnik to nie osoba, to raczej senny powidok osoby, albo denuncjacja osobności i wy-osobnienia. Nie jesteśmy sami we własnych snach, zawsze tylko rekapitulujemy żmudnie przetrenowaną percepcyjnie i językowo kulturową kakofonię, ale są rodzaje snów, w których nie możemy nawet nie być sami. Jest tak, jakby Szeherezada, zrezygnowana i pokonana, błagała o jak najszybszą egzekucję, bo pewne formy opowieści i pewne tryby śnienia są gorsze niż wszystko. Modernistyczne mizdrzenie się do prawdy snu, surrealistyczne wyprawy w kierunku mocy nieświadomego, sekciarskie poszukiwania innej, prawdziwszej logiki poza dzienną logiką, dokonują tutaj żywota, w karnawałowo-żałobnym trybie. Ale nie tylko radość śnienia żegnamy w tak rechotliwy i marsowy sposób. Również stary dobry duch opowieści, to sklerotyczne straszydło, poczciwy awatar kulturowej swojskości zostaje utopiony w sennie rozlewnym języku, jak kukła w szambie. Patos odwleczenia i autoerotyzm utraty, ponura kateksja na wiecznie utraconym obiekcie doznają terapeutycznej katharsis, poza kozetką i sceną. Wystarczy wejrzenie w dosadnie przetrąconą nierzeczywistość i już wiemy, czego nie tracimy.

Grzegorz Marcinkowski


 

CZYTAJ TEŻ