[…] Zapytam o Pana rodzinę, jeśli byłby Pan tak miły i nam przedstawił korzenie Pilotów.

Z Pilotami delikatna, czy, jakby powiedział mój ojciec, łechcywa… ale czy jeszcze w Ostrzeszowie, w Parzynowie i na przykład na Myjach używa się tego słowa? Łechcywy – to znaczy drażliwy. Więc z Pilotami drażliwa, powiedziałbym nawet – arcydrażliwa, arcyłechcywa sprawa. Otóż nasi księża, których tak chwalę, oczywiście znali dobrze Biblię, a w Biblii Pilotów nie ma. Są natomiast Piłaci. I otóż wszyscy proboszczowie, z którymi miał do czynienia mój ojciec i jego dwaj bracia, stawali na głowie, by ich z Pilotów na Piłatów przerobić. I z dobrodusznym stryjem Szczepanem to im się udało, stryj Stanisław umknął księżom do Niemiec, zaś mój ojciec, który nie dawał sobie nigdy nikomu w kaszę dmuchać, stoczył w przeddzień ślubu z moją matką z proboszczem legendarną batalię, która o mało nie skończyła się dla całego rodu, dla mnie osobiście fatalnie… Ostatecznie ojciec pokonał proboszcz – i urodziłem się jako Pilot. Jeden z nielicznych w tym kraju. W całej Warszawie jestem ze swoimi córkami sam, podczas gdy w Berlinie – dość zajrzeć do książki telefonicznej – jest Pilotów zatrzęsienie. Figuruje w niej nawet, co mnie wzrusza, niejaki pan Pilotek… Wygląda na to, że ludzie mojego nazwiska z dawien dawna wiali przed piłactwem do Niemiec. Albo na Śląsk, co mniej więcej na to samo wychodziło. Odkryłem niedawno, przy pomocy Internetu zresztą, że na Śląsku przetrwała Pilotów całkiem spora gromadka, co prawda mniej niż Zielonków, ale więcej niż Kutzów, trzysta głów z hakiem…Więc dziadek Pilot w początkach XX wieku skądś stamtąd, spod Kluczborka bodaj, przyciągnął, by przedwcześnie zejść z tego świata, urodzony w 1909 roku w Rzetni mój ojciec był już pogrobowcem. Owdowiała babka kupiła małe gospodarstwo w Marcinkach i niebawem wydała najstarszą córkę Julię za Latajkę – tak powstał potężny klan Latajków, który po wojnie miał skolonizować Wrocław… Ojciec natomiast wykonał skok na północ i, jak się rzekło, pokonawszy we wstępnym boju przedborowskiego i w jednej osobie siedlikowskiego proboszcza, wżenił się w rdzennie siedlikowską rodzinę Ślęków. I właśnie – nie dalej jak wczoraj byliśmy z siostrą w Siedlikowie i przez przypadek odkryłem bodaj najstarszy na tamtejszym cmentarzu grób. Jak Panowie wiecie, na wiejskich, chłopskich cmentarzach pamięć nie była w cenie, z reguły były tu tylko groby ziemne, pamięć o zmarłym ginęła z chwilą, gdy niszczał drewniany krzyż. Odkryty przeze mnie grób jest wyjątkowy, kamienny, pochodzi sprzed wieku prawie, z 1910 roku. Spoczywa w nim Antoni Ślęk, urodzony w roku 1867 i zmarły właśnie w 1910 r. Rodzina Ślęków była liczna, ruchliwa, przedsiębiorcza, powiedziałbym – w jakimś sensie wybitna. Mój dziadek zbyt wcześnie zmarł, abym ja mógł zbyt wiele o nim wiedzieć, w 1945 r., a zmarł z tego powodu, że był przez lat co najmniej 15 sołtysem w Siedlikowie, świetnie znał niemiecki – i to właśnie zgubiło. W czasie okupacji oficjalnie już nie był sołtysem, ale pisywał ludziom podania, skargi i odwołania do urzędów niemieckich. Niemcy zgrzytali zębami, sprawiał im kłopot. Wzięli starego człowieka do kopania okopów gdzieś pod Łodzią, wrócił tak schorowany, że tuż po wyzwoleniu zmarł. Pozostały mi po nim dwa wieczne pióra i kalendarz sołtysa z roku 1933. Nie wiem, Panowie, jakimi kaligrafami jesteście, ja w każdym razie przy dziadku jestem koszmarnym bazgrołą. Więc sołtysie zapiski, elegancka kaligrafia, nienaganna polszczyzna… Nie dość na tym: pozostały po dziadku Walentym także pisane po niemiecku wspomnienia! Otóż dziadek zgłosił się na ochotnika do służby w armii pruskiej – co było aktem niesłychanym, wręcz nieprawdopodobnym, ja przypominam sobie rówieśników dziadka, dla których nie istniało nic bardziej nienawistnego, niż przymus służby wojskowej u Prusaków. A dziadek zgłosił się na ochotnika i w 1900 r. wyruszył z ekspedycją do Chin, tłumić powstanie bokserów. Wspomnienia dotyczyły tego właśnie okresu. Przyjechały z Leszna kuzynki, uczyły się niemieckiego, wzięły zeszyt. I zgubiły. Niepowetowana strata.

 

Jeszcze zadam pytanie, czy to jest rodzina dyrygenta wrocławskiego, p. Ślęka?

Nie, nie. Jeśli idzie o muzykę, to muzykantem był wujek, Piotr Ślęk, niedawno zmarły. Do końca życia miał swoją kapelę. Nie we Wrocławiu, w Siedlikowie.

 

A czym zajmowali się rodzice Pana?

Myśmy mieli gospodarstwo, małe, 12 mórg, i długo tylko z tych mórg żyliśmy. Potem, jakiś czas po wojnie, ojciec zaczął pracować w Rejonie Eksploatacji Dróg Publicznych. Z chłopa – chłoporobotnik. Awans społeczny… Przed południem ojciec reperował mostki na Baryczy, po południu orał. Rodzinie polepszyło się…

 

Rodzice już nie żyją?

Tak. Zmarli niedawno, oboje w wieku 88 lat.

 

Proszę o Pana impresje z okresu dzieciństwa, z Siedlikowa. Czy Pan jest szczególnie związany do dzisiaj emocjonalnie z tym pejzażem, z tą kulturą, z tymi ludźmi?

Powiem Panom, że czuję się coraz ściślej związany z wszystkim, co siedlikowskie (marydolskie, mikstackie, ostrzeszowskie zresztą też…) To może się wydawać paradoksalne, to jest paradoksalne – i najzupełniej racjonalne. Myśmy – z pełnym przekonaniem mówię to także w imieniu moich wywodzących się z Siedlikowa i nie tylko Siedlikowa przecież rówieśników, którym zaczęła świtać nadzieja na wyjście w szeroki świat – my żeśmy więc musieli w pewnym momencie obrzydzić sobie czy wręcz znienawidzić wszystko, co nas otaczało i widzieliśmy wokół siebie tylko błoto, gnój i gnojówkę, ciemnotę, głupotę, beznadziejną robotę i beznadziejną biedę… Świat wszędzie wydawał się piękniejszy i lepszy – już w Mikstacie, już w Ostrzeszowie, w Ostrowie… Pamiętałem dobrze, że Niemcy nazwali Siedlików – Alte Hütte. Czułem odrazę, obrzydzenie do tych starych bud (choć akurat mu mieszkaliśmy w nowym, murowanym, zbudowanym tuż przed wojną domu). Tak trzeba było czuć, tak widzieć, żeby mieć siłę, odwagę i wolę wydostania się stamtąd. Powrót – myślę o powrocie duchowym, o procesie przewartościowania, o zmianie punktu widzenia, rewizji ukształtowanych już poglądów i przekonań – trwał długie lata i związany był z moimi poczynaniami literackimi.

Bo to nie jest tak, że można pisać co się chce. To znaczy – można; ktoś, kto ma opanowaną technikę pisania, może wydawać co roku całkiem zgrabną powieść na jakikolwiek temat lub co tydzień przygotować sześćdziesięciostronicowy scenariusz serialu, którego akcja toczy się w górach Afganistanu. Literatura prawdziwa, literatura istotna wymaga o wiele więcej, niż tylko sprawności w prowadzeniu fabuły czy umiejętności rymowania. Wymaga całkowitego zaangażowania umysłu i serca, górnolotnie mówiąc. I odwołania się do doznań i wrażeń najgłębszych i najistotniejszych, do rzeczywistości pierwszej, najintensywniej i najszczerzej przeżywanej. Do dzieciństwa zatem. By nie mówić tyle o sobie, odwołam się do przykładu pisarza, który ostrzeszowianom powinien być bliski, myślę o ostatnim żyjącym pisarzu z kręgu Okolicy Poetów, Jerzym Pietrkiewiczu. Pietrkiewicz od lat, bagatela, niemal 70 mieszka w Anglii, pisze po angielsku. A pisze o czym? O Fabiankach, wsi jego dzieciństwa. Te Fabianki to wieś tyleż realna, co mityczna, tyleż istniejąca w rzeczywistości, co ukształtowana w wyobraźni. Punkt odniesienia dla całego kosmosu…Mnie Siedlików potrzebny jest tak samo, jak Jerzemu Pietrkiewiczowi Fabianki. Długo do niego wracałem, to był trudny powrót, całą książeczkę poświęciłem tej sprawie, nazywa się „Matecznik”.

 

Skoro kraj dzieciństwa jest tym jedynym prawdziwym, to może by nam Pan powiedział, jak wyglądał dzień 10-letniego Mariana Pilota w Siedlikowie.

10-letniego? W tym wieku to ja już niekoniecznie byłem dziecko, byłem duży szczón (znowu nie wiem, czy to słowo funkcjonuje jeszcze i jest zrozumiałe w Ostrzeszowie i na Potaśni…). W 1947 roku ten szczón czy kozok był obywatelem już trzeciego państwa, po Rzeczpospolitej Polskiej i Trzeciej Rzeszy – kolejnej Rzeczypospolitej, która niebawem miała się przekształcić w PRL. Trzy państwa, trzy ustroje, trzy orły, dwa, a nawet trzy języki… rzadko kto tyle doświadcza w tak krótkim czasie. Moje dzieciństwo to wczesne lata czterdzieste, jestem dzieckiem wojny – najdosłowniej, bo samą świadomość własnego istnienia uzyskałem we wrześniu 1939 roku, pamiętam huk bomb, jakimi Niemcy obrzucili kolumnę uciekinierów, pod powiekami mam ognie eksplozji, słyszę kwik koni… To było dzieciństwo sielskie – i koszmarne. Sielskie, idylliczne, bo zgodne z prawami natury, naturze i jej prawom podporządkowane, zgodne z biegiem dni i pór roku, i odwiecznymi prawami chłopskiej rodziny i wiejskiej społeczności – dość powiedzieć, że życie toczyło się tak, jak niemal tysiąc lat temu, niemal bez łączności ze światem zewnętrznym, bez gazety, radia, czegokolwiek, ba, bez światła nawet, bo nafty nie było, mszy ani żadnych kazań też nie było, bo Niemcy zamknęli kościół … jako pięcio- czy sześcioletnie dziecko żyłem w stanie pierwotnej szczęśliwości, naturalnej symbiozy z przyrodą… To znaczy żyłbym, gdybym nie odczuwał coraz brutalniejszego ucisku niepojętych, koszmarnych mocy. Zbudzony przed świtem zimowego dnia załadowany zostałem na furmankę, która w sznurze innych furmanek ciągnęła na rampę kolejową w Ostrzeszowie: zostaliśmy zakwalifikowani do wywózki na roboty do Niemiec. Zostaliśmy z rampy cofnięci, bo niemieckiemu sołtysowi Kinalczykowi potrzebny był grabarz i upatrzył sobie ojca na grabarza… Ojciec czuł się na cmentarzu nieswojo i zabierał mnie do kopania grobów, to było traumatyczne dla pięciolatka doświadczenie. Różne rzeczy przydarzało się niedoświadczonemu grabarzowi wykopać… Złowroga historia tymczasem nabierała rozpędu, dom katolicki (dziś tam jest kościół) Niemcy przekształcili w koszary dla hitlerjungen. To były bodajże sieroty i dzieci z patologicznych rodzin. Wychowywano ich w przekonaniu o rasowej wyższości. Bili się z nami, bili nas, mieli prawo bić. Nie wiem, czyj to był pomysł, matki, dziadka czy ojca? W każdym razie wieczorem odmawiałem pacierz z groszem w złożonych do modlitwy rękach. Miałem jakieś niejasne pojęcie o Polsce, o Polakach, o polskim orle. Ale kiedy patrzyłem na księżyc w pełni, widziałem na nim (po dziś dzień widzę…) niemieckiego orła. Ogromnego. Polski na grosiku był maleńki. Cierpiałem, nie rozumiałem, czemu nie jestem Niemcem, hajotem… Ojciec był w AK, czasem znikał na noc z domu. Widziałem zafrasowanie matki, nie mogłem zasnąć. A zasnąwszy – tak jak ojciec znikałem w domu. Matka szukała mnie po nocy. Gdzie znajdowała? W oborze, u krów, w żłobie. Tam czułem się najbezpieczniej… Z krowami miałem do czynienia zarówno jako sześciolatek jak jako dwunasto- czy nawet czternastolatek. Można chyba powiedzieć, że wykonywałem w swoim życiu taki zawód: pastuch. W wieku lat dziesięciu byłem już doświadczonym, długoletnim pastuchem. I jeśli mam odpowiedzieć na pytanie, co robiłem któregokolwiek wiosennego, letniego czy jesiennego dnia 1947 roku, to mogę odpowiedzieć bez namysłu: pasłem krowy. Oczywiście, jest to zajęcie podporządkowane porom roku, porządkowi naturalnemu. Teraz mamy początek września, cofnijmy się do pory wakacyjnej. Zatem mamy sierpień, jest po żniwach. Siódma, ósma rano – wyprowadzam nasze dwie krowy z obory, pędzę je na pole, pasę na dróżce, potem na pastwisku na Łazach, niemal cały czas trzymam je na łańcuchu, żeby nie narobiły szkody. Wracam koło południa. Po obiedzie znowu krowy. Trochę je jeszcze pasę, potem zaprzęgam, na tych naszych lichych morgach siłą pociągową są krowy. Albo więc poganiam te krowy, albo nawet brat pogania, a ja jestem przy pługu. Potem, późnym południem (to jest ta epoka, kiedy już ojciec zaczął pracować jako drogowiec) jest możliwe, że zaczynamy młócić. Jeszcze w czasie okupacji młóciło się cepami, ale po wojnie ojciec kupił kierat i młockarnię. No i co robię? Moje krowy poganiam w kieracie, do ogłupienia chodzimy w koło… Tak mógł wyglądać któryś sierpniowy dzień. A ja, wbrew pozorom, nawet lubiłem ten swój pierwszy fach. Wdrożyłem się… No, a później przy krowach czytałem, co mogłem.

 

Skąd Pan brał książki?

Coś tam było po dziadku. W domu był np. II tom „Ogniem i mieczem”. Zaczynało się od Zagłoby, jak się broni w chlewiku. Ten tom mam do dziś znakomicie opanowany, bo go czytałem x razy. Prócz tego coś tam było w szkole. Pamiętam, a propos Sienkiewicza, taką przygodę, dosyć niemiłą w sumie. Przeczytałem I tom „Pana Wołodyjowskiego” (to były cienkie tomy), ale nie miałem tego drugiego. Mój kolega, który mieszkał na Marydołach, a chodził do szkoły do Siedlikowa, mówi, że w bibliotece na Korpysach mają II tom. Ale są wakacje. Jak to dostać? Ja to dla ciebie zrobię – mówi. I ten skurczybyk włamał się do szkoły, przyniósł mi II tom. Cała sprawa się wydała. Szalone przykrości dla niego. Specjalnie go nie podjudzałem do tej roboty, ale jakaś akcja przyzwalająca była…Starałem się jakoś mu to wynagrodzić, pamiętam, że ja z kolei zorganizowałem dla niego jakiegoś Karola Maya. Uwielbiałem Maya, jednak Sienkiewicza odrobinę bardziej. Pasienie krów w każdym razie umożliwiło mi opanowanie podstawy literatury… Głównie dzięki pismu Gromada – Rolnik Polski, które miało wkładkę literacką. Gromada dokonała nie byle czego, spowodowała, że zwątpiłem nie tylko w Maya, ale samego Sienkiewicza! Bo Gromada dała Gogola. Były to „Wieczory na chutorze w pobliżu Dikanki”. Zachwyciłem się i zadziwiłem, że rzeczywistość, po której chodzę bosymi nogami, może być godna literatury. Zaczęła mi kiełkować w głowie myśl, że jeżeli Gogol potrafił coś takiego zrobić, to dlaczego nikt inny nie poszedł jego śladem. Może by samemu spróbować zapełnić tę dziurę. Takie oszałamiające myśli przy krowach w letni dzień…

[Tu dygresja: dług wdzięczności dla Mikołaja Gogola udało mi się spłacić w jakiejś drobnej cząstce po wielu, wielu latach w 2001 roku w redagowanym przeze mnie kwartalniku Regiony opublikowałem przekład „Tarasa Bulby”, który następnie ukazał się w wydaniu książkowym nakładem Czytelnika. Była to pierwsza publikacja przekładu tej powieści, uznawanej za trefną dla polskiego czytelnika, po, bagatela, 150 latach z okładem!]

Te jesienne zaś – to już była szkoła. A do szkoły szedłem z wielką chęcią, bo to była laba, wypoczynek od roboty. Ani krowy, ani pole – tylko się siedziało i trzeba było coś tam czasami gadać. To mi nie sprawiało specjalnych trudności. Z wielką chęcią do tej szkoły biegłem, żeby już od południa wejść w rzeczywistość bardzo ciężką – wykopki. Kopało się motykami. To trwało tydzień, dwa w tym naszym małym gospodarstwie. Niekiedy też trzeba było nie pójść do szkoły, tylko kopać od rana do wieczora. To jest doprawdy zajęcie uciążliwe.

Zima. To był piękny czas, z dwóch powodów. Raz – że już do tej szkoły chodziło się codziennie, bez żadnych przeszkód. Dwa – że tuż za domem rodziców zaczynają się łąki, a pod koniec jesieni zwykle wylewała struga na całych ogromnych połaciach. Woda zamarzała. Powstawało ogromne lodowisko. Życie łyżwiarskie było po prostu cudowne. Jechało się na złamanie karku aż gdzieś pod Korpysy. Poczucie wolności, swobody absolutnej… Nieprawdopodobne].

 

Robiliśmy to samo nad Prosną. Prosna wylewała, mieliśmy po prostu lodowisko kilometrami. Na czym się jeździło, to też istotne…

Piekielny problem! Jeśli człowiek był przewidujący, starał się zawczasu zaskarbić sobie łaski kowala. Przy dobrym humorze kowal – to była w Siedlikowie dynastia Bednarków – potrafił zwyczajne klompy podkuć tak przemyślnie, że mogły pełnić, z biedą bo z biedą – obowiązki łyżew. Jak się zaś tak jak ja należało do arystokracji łyżwiarskiej i miało się łyżwy przykręcane korbką do butów, to i w tym przypadku ewentualne wsparcie kowala w przypadku katastrofy było nie do przecenienia. Kowal zresztą był ważny nie tylko dla smarkatych łyżwiarzy, to była osoba powszechnie szanowana, a kuźnia była równie ważna, jak kościół. Tu się całe chłopstwo stale schodziło. Nie tylko w celu podkucia konia czy sporządzenia jakiś zawiasów. Politykowało się na potęgę w kuźni i pod kuźnią.

 

Bo trzeba było od czasu do czasu kosę na sztorc…

To była inna rzeczywistość. Powiada pan, że mieszka na wsi – ale właśnie mieszka, dziś wieś jest miejscem zamieszkania dla ludzi różnych zawodów, w niejednej wsi rolnicy są znikomą mniejszością. Wtedy w takim Siedlikowie praktycznie wszyscy, oprócz kowala i nauczycieli, którzy zresztą też mieli po urzędowym zagonie ziemi, żyli z roli. I ziemia była na wagę złota. Walczono o każdy skrawek, np. o przydrożne rowy były przetargi, bo się na nich wypasało krowy czy kozy, a kóz było mnóstwo wtedy jeszcze. Najbiedniejsi, bezrolni chałupnicy hodowali kozy, na krowę było stać kogoś kto miał przynajmniej te morgę czy dwie, konia miał już ktoś nie byle kto. Kiedy miało się te 12 mórg, to o koniu nie można było nawet marzyć. Dwie krowy dało się utrzymać, nie więcej. Masło się sprzedawało w czwartek na targu w Ostrzeszowie, sami mogliśmy się tylko oblizać i napić maślanki. Pamiętam kobietę, która któregoś roku na wykopkach u nas (pomagano sobie wzajemnie) na odmówiła jedzenia chleba z masłem, bo „nieprzyzwyczajona”. Musiała jeść suchy chleb, do tego była przyzwyczajona…

 

Pan mówi o Siedlikowie, a przed oczyma stają Lipce – od bezrolnych poprzez kowala, wójta, księdza.

W Siedlikowie nie było księdza, to szczególne i godne zbadania, bo to duża wieś, tymczasem plebania była w Przedborowie a to przecież malutka wioska. Ale z dużym murowanym kościołem. A tu u nas był tylko malutki drewniany kościółek. Wyraźnie Siedlików od wieków był o wiele mniej pobożny, niż Przedborów czy Bukownica… Więc ksiądz dojeżdżał z Przedborowa. Pamiętam, raz nawinąłem się (nie byłem ministrantem z tego powodu, że okropnie nie lubiłem wcześnie wstawać, a msze były wcześnie rano) kościelnemu, który mówi: Bierz rower, natychmiast jedź do Przedborowa, bo ksiądz komunikantów zapomniał, i ja jechałem na gwałt, bo ksiądz nie mógł mszy dokończyć. No, ale że proboszcza nie było na miejscu, mogliśmy sobie pozwolić na różne swawole…

 

Dom rodzinny został sprzedany?

Nie, został w rodzinie. Jest teraz wynajęty przez sezonowo pracujące w Niemczech małżeństwo.

 

Gdzie ten dom się mieści?

Naprzeciwko dawnej poczty, w stronę Marydołów, niedaleko cmentarza, czwarty z kolei dom, licząc od szosy Ostrzeszów – Mikstat. Murowany dom, do niedawna jeszcze całkiem okazały, teraz otoczony nowymi, nowoczesnymi budynkami. Siedlików rozbudowuje się w imponującym tempie, w centrum wręcz powstaje zalążek miasteczka… Nie tylko w Siedlikowie zresztą takie ożywienie. Miałem okazję zajrzeć i do Parzynowa, i do Rzetni, i do Marcinek, wszędzie buduje się na potęgę. Trochę bajzlowato czasami. Widać tu i ówdzie nowobogacką skłonność do paskudnych gargamelicznych budowli. Byłem niedawno na Litwie, której wyraźnie też kapitalizm wychodzi na dobre, buduje się tam dużo, ale bez tych architektonicznych ekscesów. Ale złego słowa nie powiem o Kobylej Górze – piękny, harmonijny zespół miejski, w zieleni i kwiatach. To już prawdziwy kurort! A ja pamiętam z dawnych lat zapyziałe, senne miasteczko…

 

Jak Pan wspomina szkołę? Była 7-klasowa?

Wspominam, siłą rzeczy, jako coś przyjemnego, bo, jak wspomniałem, to było miejsce, w którym nabierało się sił do jesiennych wykopków i zimowej młocki a nadto ciągle się człowiek czegoś dowiadywał o wielkim świecie. Nawet francuskiego się uczył. Doceniałem też szkołę jako źródło jeśli nie Sienkiewicza i Maya, to Kraszewskiego chociażby. Kogo popadnie zresztą. Pochłaniałem wszystko co drukowane coraz namiętniej. Makuszyńskiego. „Szatana z siódmej klasy” dostałem nawet kiedyś jako nagrodę. Wymieniłem z kimś na książeczkę z najmądrzejszymi myślami Henryka Sienkiewicza. Pamiętam, że zawiodłem się na Sienkiewiczu. W każdym te myśli nie wydały mi się najmądrzejsze, prócz myśli pana Zagłoby oczywiście…

 

A jakich nauczycieli siedlikowskich z pamięci Pan wyjmie?

Choćby panów Wróbla i Kuleszę. Zwłaszcza Kuleszę pamiętam dobrze, bo spotkałem go po wielu latach jako sekretarza KW w Poznaniu. Ja już wtedy byłem po pierwszej czy drugiej książce i obiecywałem mu, bo nalegał, że o nim powieść napiszę. Nie dotrzymałem słowa, zresztą z korzyścią dla niego, bo niebawem stał się bohaterem jakiejś afery korupcyjnej, trudno by mi było ten epizod z jego biografii pominąć… Choćby pana Idzikowskiego, biednego. Nie wiem, co z nim. Starannie ubrany, garnitur zapięty na ostatni guzik, gładko ogolony. Imponującej postury. I coś dziwnego. Zero autorytetu. Instynktownie nie tyle buntowaliśmy się przeciwko niemu, co nie dawaliśmy mu posłuchu. Mógł się wściekać, wpadać w furię nawet. Nadaremnie. Przychodził kierownik i wymuszał na nas przyrzeczenie, że będziemy grzeczni. Chcieliśmy być grzeczni, nie udawało się. Potrafiła nas utrzymać w ryzach maleńka i kulawa nauczycielka polskiego, ten wielki chłop nie. Zagadka dla mnie po dziś dzień. Dowiedziałem się potem, że był w Auschwitz. Czy to jednak coś tłumaczy.

Pani Michalczakówna. Młoda, zapalona, uczyła nas francuskiego i manier. Lepszy byłem we francuskim. Kierownik Chojnicki. Pojawił się zaraz po wojnie, zorganizował szkołę od podstaw. Przeciwieństwo biednego pana I. Nie potrzebował podnosić głosu. Po prostu się go słuchało. Bardzo ważny człowiek w moim życiu. Fundamentalnie ważny…

 

A ilu was było w klasie?

Na początku, zaraz po wojnie, to było wielkie pomieszanie z poplątaniem. Przez sześć lat nie było szkoły i teraz w pierwszej klasie siedmioletni chłopcy spotkali się z chłopami pod wąsem. Zaprawione do roboty chłopy, w głowie im żeniaczka prawie, no, a tutaj abecadło… Było nas początkowo ze 40 w jednej izbie, bo zresztą była tylko jedna izba i jedna tablica. Jak już znalazła się druga tablica, nastąpił podział, a że dziadek przed śmiercią nauczył mnie kilku liter alfabetu, nagle znalazłem się w jednej klasie właśnie z tymi dużymi chłopami. I razem z nimi zacząłem ścigać stracony przez nich czas. I ja nim się spodziewałem, ukończyłem siedem klas.

 

W którym to było roku?

To był chyba 1949 rok. Kończę szkołę, co dalej? Dalej dramat. Było jasne, że nie ma dla mnie miejsca w domu. Ojciec wymyślił dla mnie karierę ślusarza. Zawiózł mnie nawet do majstra, u którego miałem uczyć się ślusarki. Ręce mi opadły, dosłownie. Głowę mam pełną Zagłoby, Rudego Pańki, a tu ponura buda, mrukliwy ślusarz, kupa żelaza… Z minuty na minutę przestałem umieć cokolwiek, nawet wbić gwóźdź w deskę. Tu wchodzi do akcji kierownik Chojnicki: powinienem uczyć się dalej! Zajadle prawował się z ojcem. Dyskretnie sekundowała mu matka, a to dlaczego: kiedy się urodziłem, powiadomiła o tym brata a mojego wuja Maksa Ślęka, który wyemigrował do Francji, był górnikiem w Nordzie. I co ten wuj (czy wuja, tak się chyba ciągle jeszcze mówi w Rzetni i w Marcinkach?) jej odpisuje: czego się głupia cieszysz – że urodziłaś jeszcze jednego pastucha? Miał, jak to dopiero co sobie powiedzieliśmy, całkowitą rację, ale matka obraziła się śmiertelnie. Gotowa była zrobić wszystko, byle tylko wujowi Maksowi zadać kłam. Więc mam tych dwoje adwokatów, kierownika Chojnickiego i matkę. Ciosają ojcu kołki na głowie. Wiele im zawdzięczam, chyba najwięcej jednak tym krzywym gwoździom. Ojciec uznał, że do żadnej porządnej roboty się nie nadaję, więc niech tam! Zresztą miał rację, po dziś dzień dwa na trzy gwoździe wychodzą z moich rąk krzywe…

 

A dalej?

Dalej – dramat. Innego już kalibru. Wtedy w Ostrzeszowie oprócz państwowego liceum istniało jeszcze – niebawem miano je zlikwidować mające długą tradycję liceum salezjańskie. Pani Michalczakówna, która je kończyła, bardzo sugestywnie za nim agitowała. Ksiądz też. I marzyłem, żeby tam się dostać. Ba, ale tam trzeba było płacić czesne. I trzeba było pójść do państwowego, o którym mówiło się, że bezbożne. A ja wtedy jeszcze byłem bardzo pobożny. Paru bogatszych kolegów z klasy poszło do Salezjanów. Bardzo to przeżyłem. Choć paradoks chce paru moich znajomych absolwentów liceum salezjańskiego wylądowało potem w milicji i innych organach, natomiast czterech kolegów z mojej bezbożnej klasy trafiło do seminarium duchownego. Pamiętam, jak wtedy drżał dyrektor Michlik, zarzucano mu, że podstępnie i przebiegle szykował nas na księży, katując nas łaciną… Co prawda to prawda, nawet ja wolałem lekcje matematyki od lekcji łaciny dyrektora Michlika, a to jest dużo powiedziane.

 

Dla Pana to była wielka naukowa kuźnia, Alma Mater, ten ogólniak?

Powiem Panu, że kiedy już wygrałem batalię i oddaliłem od siebie przerażające widmo ślusarstwa, niemal od razu spocząłem na laurach. Jakoś tam się uczyłem, owszem, ale przede wszystkim czytałem. Pamiętam, biblioteka była wtedy na Rynku, ja byłem tam stałym klientem. Księgarnia była z drugiej strony Rynku, pierwsza kamienica przy Sikorskiego, z taką wieżyczką. Wszedłem w komitywę z księgarzem, wypożyczał mi książki z księgarni. I czytałem co popadło Balzaka, Tołstoja i Bogdana Hamerę (napisał powieść socrealistyczną „Na przykład Plewa”; tak się złożyło, że lata później siedziałem z nim w jednym pokoju w redakcji Tygodnika Kulturalnego)… W szkole jakoś sobie radziłem, kiepsko bo kiepsko, ale zawsze. Z matematyką najgorzej. Właśnie matematyk, pan Szubert, strasznie zepsuł mi reputację. On szczęśliwie bardzo długo uważał mnie za kompletne nieszczęście matematyczne. Niezdolny, więc dawał mi spokój. Aż pod koniec któregoś roku szkolnego zrobił klasówkę, zaznaczając, że tego, kto nie rozwiąże zadania, czeka poprawka. Ja się przeraziłem, całe wakacje ślęczeć nad podręcznikiem geometrii zamiast czytać Gogola? I ze strachu rozwiązałem to zadanie – własnym przemysłem i jakimś fantastycznym pomysłem. Wydało się, że nie tyle jestem matematyczny przygłup, co nieuk. Profesor Szubert wpadł w furię: Ty ośle, ty nie jesteś taki głupi, tylko ci się nie chce, ja ci przykręcę śrubę i nie przykręcił, i nawet maturę dał mi zdać. Wylosowałem jakieś zadanie i widzę, że szczęście mi sprzyja: akurat to umiem, wczoraj się nauczyłem! Istotnie, dzień przed egzaminem uczyłem się tej matematyki bardzo intensywnie… Przeprowadziłem na tablicy wywód całkiem zgrabnie, komisja zadowolona: czwórka. Wychodzi za mną na korytarz Szubert – Ty ośle, czy ty wiesz, że gadałeś co wiedziałeś, kompletnie nie na temat! – Jedyna pociecha, że nie gadałem od rzeczy, a komisja tam samo jak ja nie zdawała sobie sprawy, że nie na temat gadam… Taki był finał, przedtem mało błyskotliwa kariera zdolnego leniwego, znosiłem ją w miarę spokojnie, czytając Woltera, pod koniec już w oryginale. Nauczyłem się francuskiego z samouczka, w szkole mieliśmy niemiecki, a ja ciągle pamiętałem o groszu z orłem i siedlikowskich hajotach, i zgrzytając zębami uczyłem się tego niemieckiego tyle, by zdać na jakie trzy minus…

 

A język polski?

Z polskim pomieszanie z poplątaniem, może większe niż z tym nieszczęsnym niemieckim. Polonistka, pani Kubec, była bardzo biedna. Bo to był sam szczyt socrealizmu. Ona miała podręczniki, miała dyspozycje, w podręczniku pisano – nawet wiem, kto pisał, znam człowieka – że taki powiedzmy Gombrowicz, Witkacy czy Schulz to formaliści, w istocie degeneraci, Dąbrowska też nie bardzo, zostawał z międzywojennego dwudziestolecia Kruczkowski czy Broniewski…

 

Zostali prawomyślni!

Broniewski, ale też przetrzebiony oczywiście. I pani Kubec, inaczej mówiąc Telimena, choć naprawdę miała na imię Emilia chyba, wiła się jak piskorz, to wszystko nam donosząc. Starała się tak półgębkiem to wszystko, co jej każą, powiedzieć. Starając się równocześnie w jakiś sposób zaznaczyć swój dystans do tego, co mówi. Męki musiała przeżywać. Myśmy tego nie rozumieli, zauważaliśmy tylko te grymasy i słowne wygibasy. A ja, pilny czytelnik ostatnich nowości literackich, wypożyczonych z księgarni – tegoż „Plewy”, Konwickiego „Przy budowie” czy „Kampania znaczy walka” Kowalewskiego, „Lewanty” Brauna próbowałem czasami wysondować jej poglądy na te tematy i wprawiałem ją w panikę. Niezrozumiale gadała coś niezrozumiałego. Teraz rozumiem, że biedna nie wiedziała co powiedzieć, prasa te książki wynosiła pod niebiosa, ja czytałem i myślałem sobie, że chyba głupi jestem, bo nie bardzo mi się to podoba a ona nie miała odwagi powiedzieć, co myśli, może nawet podejrzewała, że ją prowokuję. To były straszliwe czasy, stokroć bardziej straszliwe dla takich ludzi jak Telimena, niż dla mnie. Dla mnie wtedy niejedna z tych straszliwości miała znamiona sprawiedliwości społecznej. I choć te socrealistyczne książki nie bardzo mi się podobały, nijak się miały do Gogola… to dumałem nad tym, czy może jednak powinny mi się podobać, a nie podobają mi się tylko dlatego, że jestem ciemny i nierozgarnięty, co zresztą było prawdą…

 

Czy ten pożeracz książek miał chociaż chwilę na to, żeby nawiązać jakieś przyjaźnie, zrobić coś szalonego?

No, czy to pożeranie książek nie miało znamion wręcz obłędu? Ale przecież to szaleństwo czasami i to niekiedy na długo, ustępować musiało miejsca innym oczarowaniom i namiętnościom. Szachy. Moim serdecznym przyjacielem był Sylwek Stempin, obecnie proboszczem w Kościanie. Duże chłopisko, prawie 2 metry. Nie zapowiadał się na księdza. W pewnym okresie życia raczej na szachistę, jakiegoś Bronsztajna. Wszystko inne poszło w kąt, graliśmy w szachy, studiowaliśmy pisma szachowe. Demon gry opanował nas całkowicie. Omal nie skończyło się to szkolną katastrofą. Z trudem otrzeźwieliśmy. Inny numer. Z nieżyjącym już Hirkiem Wróblem mieszkaliśmy na stancji u starszej pani Szałowej, kamienica tuż przy rynku. I tam w starej szafie w naszym pokoju natrafiliśmy na wielki stos papierów. To były dokumenty, dotyczące słynnego meteorytu ostrzeszowskiego, redagowane w języku polskim i niemieckim. Fascynujące! Przez całe lata wszyscy szukali, nie znaleźli – my dwaj ten skarb znajdziemy! Już się czuliśmy krezusami. Hirek był z niemieckiego grubo lepszy, studiowaliśmy te papiery, przygotowywaliśmy plany, dokonywali inspekcji w terenie, zaopatrzeni w łopaty i kilofy zrobiliśmy kilka dziur w ziemi w paru miejscowościach pod Ostrzeszowem, aż po paru miesiącach prawdziwej gorączki złota zniechęciliśmy się… Nie wiem, co się stało z tymi papierami z szafy pani Szałowej, obawiam się, że w końcu trafiły na śmietnik.

 

A predylekcje do płci pięknej?

Nie chciałem o tym mówić, ale nasz zapał do szukania skarbu osłabł głównie wskutek naszej wspólnej namiętności do naszej ślicznej koleżanki z klasy, która mieszkała w tej samej kamienicy. Zajadle, choć bezskutecznie rywalizowaliśmy o jej względy, mnie omamienie przeszło dopiero w czasie wakacji: wspomniałem już, że wujek miał kapelę, grywał na zabawach w całej okolicy, koczowałem razem z nim – nie jako grajek, tylko jako, by tak rzec, hulaka… Dopowiedzenie jeszcze do żywota naszego arcyszachisty, który pociąg do płci pięknej miał, jakby to powiedział pan Zagłoba, okrutny. I ja osłupiałem, kiedy po maturze dowiedziałem się, że Sylwek idzie wprost do seminarium duchownego. Ale rozumiałem, że wcześniej nie mógł się z tym zdradzić, bo odpowiednie czynniki zrobiłyby wszystko, żeby po prostu matury nie zdał.

 

A wychowawca?

Właśnie profesor Szubert, bardzo mile go wspominam. On nas lubił, chyba swój zawód lubił i do ludzi miał przyjazny, serdeczny stosunek. Wiele mu zawdzięczam, umiał być surowy kiedy trzeba, pobłażliwy kiedy trzeba.

 

W tej tematyce regionalnej, którą drążymy już od paru lat, znamy różne okresy mniej lub lepiej, a wspomniał Pan o tym, że najbliższy kolega krył się ze swoimi planami zostania księdzem. Jest to taka epoka, która generalnie jest dla nas ciemną plamą. Ja też się wychowałem na wsi. U nas ani słów, ani myśli nie pakowało się w celofan ani gdziekolwiek, tylko po prostu mówiło się bezpośrednio, co jest co. Mój ojciec był bardzo aktywny, antykomunistycznie nastawiony. Ze szkoły podstawowej też nie wyniosłem żadnych takich obciążeń, owoców zakazanych. To był już inny okres polityczny. Dlatego chciałem wrócić do tego ciemnogrodu stalinowskiego, gdzie Pan wspomina, że nauczycielka od polskiego musiała, w sensie dosłownym i przenośnym, półgębkiem wypowiadać swoją wiedzę na żądany temat. Jaki to miało wpływ na Wasze życie. Czy Wyście mieli świadomość, że jest pewna blokada, świadomość polityczną czy ustrojową?

Niełatwo to wyłożyć w sposób dobitny i przekonywujący. Przypomnijmy sobie jednak wuja Maksa i jego proroctwo dla mnie. W 1936 wszystko wskazywało na to, że proroctwo to się spełni. Wieś Siedlików istnieje od siedmiuset czy ośmiuset lat. Przez te liczne wieki jeśli ktoś stąd odchodził, to na wojnę (jak dziadek) albo (jak wuj) do roboty w kopalni czy jakiejś kuźni na przykład. Dziewczęta do miasta jako służące. I oto w roku 1949 gromadka kilku absolwentów szkoły podstawowej w Siedlikowie idzie uczyć się do liceum. Po raz pierwszy w siedlikowskiej historii. Każdy z nas musi przezwyciężyć opór rodziców, którzy uznają to za fanaberię, niepotrzebną stratę pieniędzy, wreszcie podstęp władzy, która chce nas skaptować i uczynić z nas swoich zwolenników. Gdyśmy zostali na gospodarstwie albo poszli uczyć się na ślusarza, byłby z nas natychmiastowy pożytek. Nadto byłaby pewność, że komuniści nie zbakierują nas. No i przecież ci rodzice mieli swoją rację. Myśmy mieli swoją, prostą. Status pastucha nie odpowiadał nam. Chcieliśmy się uczyć – za wszelką cenę. (Mówię tu w liczbie mnogiej, bo nasza klasa bodaj w 90 procentach składała się z takich jak ja chłopskich dzieci, wszyscy byliśmy w podobnej sytuacji). Oparcie znajdowaliśmy w ludziach nowego ustroju. Z tradycji rodzinnej byliśmy wobec niego nieufni, ale trudno było odeprzeć argument, że to on odmienił nasz los. I że – to już całkiem realnie – ZMP czy komitet partyjny broni nas przed własnymi naszymi rodzicami, którzy ponawiają próby, przenośnie mówiąc, przeniesienia nas do warsztatu ślusarskiego. Po dwu latach nauki kilku chłopaków z naszej klasy poszło na kursy dla nauczycieli. Jak się jakoś obroniłem przed tym, zuchwale myślałem już o studiach. Ojciec w domu pomstował na Stalina, ja milczałem, bałem się bronić Stalina. Ale to on był moim sojusznikiem i obrońcą. Jednym słowem byłem stalinowcem.

 

Kiedy zaczęło wygasać zauroczenie?

W pewnym momencie pojawił się w liceum nauczyciel gimnastyki, nie pamiętam nazwiska, nie ważne zresztą. Mały taki, zaciągał z rosyjska mocno. I on zamiast gimnastykować namiętnie uczył nas rosyjskiej musztry. A mieliśmy przecież przysposobienie wojskowe i tam obowiązywała polska musztra. Kroki nam się plątały. Protestowaliśmy, wrzeszczał, że nie prędzej to później wszędzie ludzie będą chodzić ruskim krokiem. Zaniepokoiłem się wtedy.

Tym bardziej, że dyrekcja, całe grono nauczycielskie położyło uszy po sobie i on jakby nigdy nic dalej musztrował nas na lekcjach gimnastyki. Długi czas to trwało… To był pierwszy sygnał. Prawdziwe otrzeźwienie nastąpiło dopiero na studiach.

 

W 1953 r. ukończył Pan liceum i zaraz znalazł się w Warszawie. To był straszny szok?

Nie, Warszawa mnie nie oszołomiła. Zdziwiła. Byłem przedtem w Poznaniu w mieście. Zaś Warszawa to było prawie gruzowisko. Jakieś budki na Marszałkowskiej. Pałac Kultury był dopiero tak do ¼. Totalny bajzel dookoła. Natomiast na moim wydziale, to znaczy na Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego – porządek, sztywność, dogmatyzm. Sam nie wiedziałem, gdzie trafiłem – a to była szkoła dla propagandystów. Pakowano nam do głowy marksizm-leninizm – z akcentem na leninizm a raczej stalinizm. Walka klasowa narasta, obóz pokoju i socjalizmu jest zagrożony, wróg nie śpi, Związek Radziecki na straży pokoju, imperializm atakuje… Ja w to wszystko jakoś wierzyłem, tyle, że mnie nudziło, bo te wszystkie hasła były takie suche, blaszane, nie sposób było za nimi dostrzec jakichś żywych treści. W tej sytuacji zastosowałem opanowany już wcześniej przecież, w liceum jeszcze manewr, wycofałem się na z góry upatrzone pozycje, to znaczy do biblioteki. Tym to było bardziej zasadne, że popisywałem już coraz intensywniej i tym łatwiejsze, że uczono nas tych wszystkich marksizmów dość niemrawo, wysilać się nie było trzeba, jak się miało odrobinę oleju w głowie. A wykładali na Wydziale różni ludzie. Z jednej strony zajadli stalinowcy miejscowego albo sowieckiego chowu, z drugiej ktoś taki jak np. profesor Jan Halpern. Z profesorem Halpernem wszedłem w komitywę dzięki Pascalowi. Obnosiłem się z Pascalem po wydziale, profesor zauważył książkę w moich rękach, zaczepił mnie. Jak już, czemu nie czytam po francusku? Po pierwsze, mówię, nie mam tekstu francuskiego, po drugie – chyba mój francuski za kiepski na Pascala. A on – że książkę mi da, nie zaszkodzi mi, jak się trochę nad językiem pobiedzę. I przyniósł tego Pascala, wdaliśmy się w rozmowę i odtąd już często rozmawialiśmy, spacerowaliśmy nad Wisłą godzinami, i gadaliśmy godzinami. Halpern niedawno wrócił do kraju z Francji, bodaj wtedy ciągle jeszcze był członkiem Komunistycznej Partii Francji, nie PZPR. A wrócił w przeświadczeniu, że wraca do kraju, w którym dokonuje się humanistyczna rewolucja, prawdziwie socjalistyczna rewolucja. No i skrupulatnie uczył się tego kraju, tej rewolucji. Ode mnie między innymi, w toku tych długich przechadzek. Myślę, że przypadłem mu do gustu dlatego, że byłem naiwny i prostolinijny, mówiłem rzeczy, których ktoś inny by nie powiedział, to na przykład, że ojciec powtarza mi ciągle Ty pamiętaj, Stalin cię nie wyżywi, ty musisz mieć fach w ręku. No, bo to właściwie był donos na ojca, za takie gadanie mogli go wsadzić do ciupy. Ale ja ufałem profesorowi i on też mi w jakiś sposób ufał. Szybciej niż ja wyciągał wnioski chociażby z tego, co ja mu mówiłem, szybciej niż ja ewoluował i to on dyskretnie dawał mi do zrozumienia, że coś tu jest nie w porządku. Uczył mnie sztuki wątpienia. Jak mówię, sam wcześniej zwątpił i rozczarował się i z rozpaczy zaczął studiować abisynistykę, habilitował się bodaj z języka amharskiego… A ja musiałem dopiero przeżyć szok w Boże Ciało, bodaj 1954 roku…

 

Cóż ateistę mogło spotkać w Boże Ciało? Bo, jak podejrzewam, Pańska siedlikowska wiara uległa tymczasem erozji?

Moje stosunki z Panem Bogiem istotnie były dość skomplikowane – jak i dziś zresztą – ale i wówczas był to raczej agnostycyzm niż ateizm. Zresztą mniejsza o to. Rzecz w tym, że wykładowca marksizmu-leninizmu wyznaczył egzamin właśnie w dzień Bożego Ciała.

 Ja się na ten egzamin spóźniłem. Nie spóźniłem się umyślnie, ale przez nieopatrzność, paradoksalnie z powodu Bożego Ciała. Procesja szła przez Nowy Świat i utrudniła mi dojście do uniwersytetu. I w rezultacie – dziekańska dwója. Ów egzaminator stwierdził, że mając do wyboru marksizm-leninizm i Boże Ciało, wybrałem Boże Ciało. Zamiast iść na egzamin poszedłem jakoby na procesję! I oblał mnie na poprawkowym. To już była sprawa gardłowa: jeśli nie zdam egzaminu komisyjnego czeka mnie wilczy bilet. Pamięć miałem dobrą, pół „Krótkiego kursu WKP(b)” nauczyłem się na pamięć. Nauczyłem się i znienawidziłem, w czym pomógł mi mój studiujący język amharski mentor. Dotarłem do zakazanych książek Brunona Jasieńskiego, o którym potem już w 1956 roku, napisałem pracę magisterską. A rok 56 to był rok przewrotu, gwałtownych przewartościowań i przeobrażeń, buntu na naszym tak zideologizowanym wydziale. Niesłychanie się kotłowało, janczarzy się zbuntowali. Zaczęliśmy wydawać swoje pismo, nawiązaliśmy więź z Kulturą paryską, Giedroyc przysłał mam 2 roczniki. Dyskutowało się dzień i noc, trwała w akademikach gotowość do chwycenia na broń na wypadek interwencji radzieckiej. To był rok wielkich nadziei, w większości niebawem zniweczonych. Ale świadomości już nie dało się przywrócić do stanu uprzedniego. Nauczyliśmy się myśleć na własną odpowiedzialność, wątpić i zadawać pytania – innym i samym sobie. To były procesy nieodwracalne.

 

Jak często Pan przyjeżdżał do domu?

W latach dziewięćdziesiątych, póki jeszcze żyli rodzice, bardzo często. Teraz już siłą rzeczy znacznie rzadziej.

 

To właśnie ciekawe, w przypadku każdego losu, jak i naszego życia, to zderzenie współczesnego świata z tym, co tkwi w Pana pamięci. W jaki sposób próbował Pan zazębić te dwa światy, to co na styku. Wracam do klasycznego tworzywa Wańkowicza. Co Pana inspiruje przede wszystkim, czy tylko materia słowa i samo tworzenie książki jako formy literackiej?

Proces twórczy – że użyję górnolotnego terminu, ale lepszego nie mam na podorędziu – jest tak bardzo ekscytujący dlatego, że jest tak tajemniczy, tak kapryśny, że wymyka się wszelkim regułom, w najmniejszym stopniu nie podporządkowuje się czyjejkolwiek woli. Nikt jeszcze nie znalazł klucza do pamięci i sprzężonej z nią wyobraźni, a to one – kapryśna pamięć i kapryśna wyobraźnia decydują o wszystkim. Potrafią milczeć całymi latami, by z nagła olśnić, ukazać jakiś fragment rzeczywistości w blasku, w jaskrawym świetle. Mówię o tym w tak podniosłym tonie, bo niedawno przeżyłem coś takiego niezwykłego, przedziwnego. Opowiadałem Panom o swojej babce, którą dziadek przedwcześnie odumarł i która po śmierci kupiła gospodarstwo w Marcinkach. Miała bardzo trudne życie. Bardzo. I bardzo była dzielna, radziła sobie jak mogła. Otóż niedawno spotkałem się z dawno niewidzianym kuzynem, wspominaliśmy między innymi babkę. I spódnicę babki. Ja oczywiście o tej spódnicy wiedziałem wszystko rzec można od samej swojej kolebki. To była słynna spódnica Marcinkowskiej babusi. Legendarna spódnica. Kiedyś, kiedyś była nowa. Aż zrobiła się w niej dziura, więc babusia dziurę załatała. I następną, i następną. I babusi ten proceder wszedł w krew. W pewnym momencie spódnica składała się już z samych lat. Łata na łacie. Potem trzeba było łatać łaty, wiec babusia je łatała. Wszyscy wiedzieli, że babusia potrzebuje łat, więc przy różnych okazjach darowywali jej łaty. Sama babusia oczywiście też rozglądała się za łatkami… Tu muszę zrobić dygresję. To działo się przed czterdziestu-piędziesięciu laty. O lumpeksach nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Podobnie jak każdy skrawek ziemi, tak każdy skrawek kretonu był coś wart. Każdy przedmiot był coś wart. W pobliżu siedlikowskiego cmentarza jest obrzydliwe miejsce, dawna żwirownia, zawalona wszystkim, co tylko można pomyśleć, oponami, karoseriami samochodów, pluszowymi misiami, padliną, rozbebeszonymi siennikami, starymi a nawet nowymi łachami. Obrzydliwe miejsce, które na mojej pamięci było rajską dolinką, pełną ziół i kwiatów, żab, rechoczących w stawku. Cywilizacja braku utylizowała wszystko. Cywilizacja obfitości dławi się obfitością. Nie wiem, co lepsze, nie wiem, co zatruje to przycmentarne szambo w Siedlikowie, nie o tym chcę mówić. Chce tylko powiedzieć, że dla naszej Marcinkowskiej babusi łatka, którą mogła załatać dziurę w swojej spódnicy, przedstawiała realną wartość. I na stare lata babusia potrafiła chwalić się tą czy tamtą łatką i opowiadać, jak weszła w jej posiadanie. Ale trzeba było dziesiątków lat i przypadkowej rozmowy, żebym uświadomił sobie, że babusina spódnica to jest gotowy poemat, trzeba go tylko napisać, wierszem czy prozą. Czemu jednak ja tego nie uświadomiłem sobie wtedy jeszcze, kiedy babcia paradowała w swojej spódnicy? Niedocieczone.

 

Źródłem jest po prostu życie.

Tak, ale kiedy ono wytryska?

 

Patron literatury autentystycznej, Czernik, pisał, żeby być w prawie pisać o morzu, trzeba je widzieć i po nim pływać. Wszystko trzeba przeżyć.

Nie, nie, to chyba niedokładnie tak. Czy Tołstoj był Anną Kareniną, a Flaubert (który jak wiadomo powiedział: Pani Bovary to ja) panią Bovary? A co począć z Potockim i jego „Rękopisem znalezionym w Saragossie”? A z Cervantesem?

 

Niech Pan powie, gdzie po studiach zawodowo Pan działał, z czego się Pan utrzymywał?

Po studiach znalazłem się na bruku. To też była konsekwencja roku 56. Przed 56 otrzymywało się skierowanie do pracy. Była to kwestia nie tyle losowa, co dojść i układów – jedni lądowali w Życiu Warszawy, inni w gazetce fabrycznej w Sanoku. Ja zdałem egzamin magisterski w 1957 roku. Mam lat dwadzieścia, dyplom ukończenia studiów, nie mam skierowania, bo zostały zlikwidowane, nie mam pracy, nie mam mieszkania, nie mam zameldowania w Warszawie. Bez zameldowania nie ma mowy o pracy, bez pracy na etacie nie ma mowy o szansie na zameldowanie. Owszem, zameldowany to ja jestem, ale gdzie: w Siedlikowie. Więc spełnić się ma najczarniejszy scenariusz ojca: wracam do rodzinnego domu bez fachu, bez perspektyw na cokolwiek, wracam paść krowy… Nie wrócę! Przemieszkuję kątem to tu to tam, zaczynam gorączkowo współpracować z dziesiątkami różnych pism, od Agencji Robotniczej, gdzie robię wywiady z uczonymi, dużo to mnie kosztuje, do każdego wywiadu trzeba się solidnie przygotować – a zarabia się grosze, po rozkoszny Głos Samorządu GS, dzięki któremu jeździłem sobie po Mazowszu i szokowałem się. Bo jeśli nasza wieś była jaka była, to mazowiecka była czysta nędza i rozpacz. Zrujnowana przez wojnę, ludzie mieszkają w jakichś lepiankach, w Bóg wie czym. W ogóle nieprawdopodobna rzeczywistość. Pamiętam wieś, pełną wałęsających się psów – nikogo z gospodarzy nie było stać, by utrzymać psa w domu. Doszczętnie zwątpiłem w ustrój, który nie potrafił zaradzić tak wielkiej i powszechnej biedzie. Potem, nie wiem jakim sposobem, udało się zahaczyć w Wiadomościach Filmowych. To był organ Centrali Wynajmu Filmów. Dobry okres, chociaż biedny niesłychanie. Po pierwsze, marnie zarabiałem, po drugie, ciągle nie miałem własnego kąta, poniewierałem się, wynajmowałem jakieś rudery, kolegia orzekające okładały mnie grzywnami za to, że mieszkam bez zameldowania. Ale w tych Wiadomościach Filmowych (byłem tam chyba ze trzy lata) oglądałem co najmniej dwa filmy dziennie. I to jakie! Były to przeglądy, na których wybierało się filmy zagraniczne do wyświetlania w kraju. Nagle otwarło mi się ogromne okno na świat, bo to były przede wszystkim filmy amerykańskie, ale także francuskie, angielskie. To było wielkie uprzywilejowanie przy nędznej egzystencji. Potem udało mi się (jako że kolega ze studiów znalazł sobie lepszą posadę) wylądowałem w tygodniku harcerskim Na Przełaj. Siedziałem tam kilka lat, w niszy bardzo sympatycznej. Redakcja Na Przełaj mieściła się na ulicy Konopnickiej, w gmachu ZHP, tuż obok siedziby wydawnictwa Czytelnik. I ja właśnie w Czytelniku, po sąsiedzku, wydałem swoją pierwszą książkę. Ale Czytelnik to było nie tylko wydawnictwo, to była także słynna kawiarnia, istniejąca po dziś dzień zresztą. W owych czasach – mowa o pierwszej połowie lat sześćdziesiątych – urzędował tam całymi dniami, wypijając ogromne ilości kawy, Jacek Kuroń, w pocie czoła przygotowując strategię transformacji harcerstwa. No i oczywiście cała redakcja tam przesiadywała. Długo później, pod koniec lat siedemdziesiątych z Jackiem w innej już roli spotykałem się nad Narwią – we wsi Kruczy Borek. To był czas kolejnego przesilenia, Jacek był pełen nadziei na to, że lada chwila coś ważnego się wydarzy. No i co: zastrajkowali śmieciarze w Warszawie. Przyjechała z tą wieścią żona Gajka, Jacek mówi: No, proszę, zaczęło się, komunizm upada! I natychmiast ruszył do Warszawy wspierać śmieciarzy. Więc wszystko zaczęło się od śmieciarzy, potem dopiero był strajk kolejarzy w Lublinie. No i cała reszta, Stocznia, Wałęsa, Solidarność…

 

Czy bywał Pan za granicą?

Owszem, tu i ówdzie… W Andorze na przykład. Z czego jestem dumny, bo jakoś nie mogę spotkać nikogo, kto by też był w Andorze. Bywają ludzie we Francji, bywają w Hiszpanii, jakoś nikomu nie przychodzi do głowy zajrzeć do kraju, który leży pośrodku. A to przyjemny kraik, bogaty, spokojny, choć wysoko położony. Miło mi się tam wczasowało. Mniej miło wspominam inny górski kraj, Dagestan. Byłem tam dawno, w sowieckich czasach jeszcze i niechcący źle się zachowywałem. Najpierw jak mnie poczęstowano jako gościa z dalekiego kraju tamtejszym przysmakiem, a to były baranie ślepia. Starałem się nie zhańbić godności gościa, połknąłem, porządnie wódką zapiłem. Ale nawet wódka nie pomogła, zblamowałem się. A następnego dnia przy ognisku i kieliszku wdałem się w dyskusję o przyjaźni i ślina mi na język przyniosła 17 września pamiętnego roku. Wyraziłem się na ten temat. Przy ognisku było nas zbyt dużo, żeby mogli nie donieść. W rezultacie miałem kłopoty z wydostaniem się z Machaczkały, to jest stolica Dagestanu. Chyba odpowiednie czynniki rozważały, czy mnie na miejscu nie zapuszkować. W końcu jakoś wypuścili, ale już przyjazdu do Sojuza zabronili. I dopiero po rozpadzie ZSRR znalazłem się na dawnym sowieckim terytorium, w Obwodzie Kaliningradzkim. To jest skansen, tam jest dokładnie tak, jak było za Chruszczowa. Niesamowite. Ostatnio robię się coraz bardziej leniwy i nie chce mi się jeździć dalej, niż do Berlina, a to przecież jest prawie jak w domu. Tym bardziej, że tam tylu Pilotów. Nawet jednego Pielotha literata odkryłem. Ale to już inna historia.

 

Ostrzeszów 2005

 

[Rozmowa ukazała się po raz pierwszy
Ostrzeszowskiej Kronice Regionalnej
nr IV-V (2005-2005).]


 

CZYTAJ TEŻ