FRAGMENTY AUTOTEMATYCZNE
Z LAT 1964-1971:

Artykuły

opracowała

Magdalena Idzikowska


 

Przygoda i satysfakcja

Tygodnik Kulturalny 1966, nr 9, s. 3 i 6

 

Jeden z naszych wybitnych pisarzy wyraził niedawno zdanie, że spotkania autorskie to bodaj przeżyta już forma obcowania pisarza z czytelnikiem. Nie myślę tego stwierdzenia prostować tym bardziej, że moje, siłą rzeczy dość skromne, doświadczenia w tej dziedzinie nie pozwalałyby mi z czystym sumieniem takiego sprzeciwu wyrazić. Ale, fakt paradoksalny, o ile dość rzadko zdarzało mi się być w pełni zadowolonym z samego spotkania, to każdy niemal taki odczytowy wypad był przygodą, niekiedy bogatą nawet w wewnętrzne wydarzenia. Przygodą dającą satysfakcję, bo pozwalającą poznać owego „zwykłego”, „szarego” czytelnika, który – cokolwiek by się na ten temat nie mówiło – jest dla piszącego tak samo ważny dziś, jak ważny był – dajmy na to – sto lat temu.

Przed kilkoma laty miałem wieczór autorski w małej i dosyć „zabitej deskami” mazowieckiej miejscowości. Spotkanie jak spotkanie, kilkunastu ludzi w szkolnej klasie, miejscowi nauczyciele, pracownicy GS, uczniowie starszych klas szkoły podstawowej, ja wreszcie, czytający jakieś opowiadanie, odpowiadający potem na grzeczne i nieśmiałe, bardzo stereotypowe pytania… Dość prędko to się skończyło, bo i skończyć się musiało, jedyny tutejszy środek komunikacji z szerszym światem, autobus PKS, miał nadjechać za chwilę…

Z autobusem zresztą nie udało się, przyjechał przepełniony, nie zdołałem się wepchnąć do środka: wytworzyła się sytuacja kłopotliwa i dla mnie, i dla gospodarzy. W końcu ktoś uczynny odwiózł mnie motorem do najbliższej stacji kolejowej. Wszystko banalne, nie byłoby czego pamiętać, gdybym kilka tygodni później nie zastał w redakcji oczekującego na mnie chłopaka. Był to jeden z uczestników owego wieczoru. 

Historia z tym chłopakiem niecodzienna. W czasie tamtego wieczoru mówiłem także o Tadeuszu Borowskim. Musiały te słowa być powiedziane szczęśliwie, bo młody słuchacz nie tylko zapamiętał sobie nazwisko pisarza, ale także wypożyczył następnego dnia ze szkolnej biblioteki „Pożegnanie z Marią”. To książka dla niego wybrana: wypytywał rodziców, sąsiadów o okupacyjne czasy, panią od polskiego nagabywał ciągle o Borowskiego, a pani raz i drugi odpowiadała cierpliwie – potem jednak poczęła wietrzyć podstęp – te pogaduszki rozbijały jej normalny tok nauczania: skarciła go surowo. Dotknięty chłopak przeliczył swoje oszczędności, wsiadł w pekaes i przyjechał do Warszawy. Moje nazwisko pozostało mu w pamięci. Takim sposobem miałem spotkanie literackie, nieprzewidziane zupełnie przez nikogo. Chłopak włóczył się za mną cały dzień, wypytywał w końcu już dokuczliwie…

O zmierzchu, objuczonego tomikami „Utworów wybranych” Borowskiego wepchnąłem go do autobusu. Od tego dnia otrzymywałem listy – wrażenia, zwierzenia, pytania. Zachorował na czytanie, pożerał co mu w ręce wpadło, innych zachęcał do książki; miał z tego powodu scysję z rodzicami, bo pomocnik z niego w gospodarstwie naraz żaden…

Opowiadam to zdarzenie w trybie tak bezosobowym, że można by zacząć powątpiewać w jego prawdziwość. Ale minęło już parę lat, chłopak podrósł, o ile wiem chodzi do jakiegoś technikum (wieści już od niego mam teraz mniej, częściej widzę jego nazwisko w gazecie – pisuje korespondencję) – zmienił się, nie byłby mi wcale wdzięczny za ogłoszenie jego dziecięcych prawie jeszcze tajemnic.

Tym bardziej, że – jak mi się zdaje – nie tak już dziś czytuje książki: bardziej powściągliwie na pewno, bardziej wstydliwie, powiedziałbym nawet – skrycie, bardziej rzeczowo. Wiąże się to chyba z ogólnymi zmianami cywilizacyjnymi, jakie szczególnie szybko następują właśnie na wsi. Wystarczy sobie uprzytomnić, że pierwszą samodzielnie przez wiejskiego chłopaka przeczytaną książką – jeśli nie liczyć szkolnych lektur – jest najczęściej kodeks drogowy czy instrukcja obsługi telewizora…

Taki czytelnik – nic w tym dziwnego – i od autora powieści domaga się ścisłości, konkretu fachowości. Przeżyłem coś podobnego na własnej skórze: po wieczorze w Domu Chłopa w Warszawie, którego ważną postacią była krowa, dziewczyna z geesowskiej wycieczki z Rzeszowskiego, zadała mi pytanie: 

– Czy pan jest inżynierem rolnikiem?

Usłyszawszy odpowiedź negatywną, wyszła. Nie widziała żadnego sensu w rozmowie ze mną o krowach… Fakt anegdotyczny, oczywiście. W pewnej mierze ilustruje jednak to, o co mi idzie, że dzisiejszy – szczególnie młody, szczególnie wiejski czytelnik, odbiera literaturę inaczej niż choćby czytelnik sprzed dziesięciu czy piętnastu lat.

Socjologowie podejmują zakrojone na szeroką skalę badania nad recepcją filmu w różnych środowiskach, o ile wiem podobnych badań nad recepcją literatury nie przeprowadza się: a jak sądzę mogłyby być równie interesujące. W każdym razie zgódźmy się, mój chłopak z mazowieckiej wsi, jego wewnętrzne zaangażowanie w sprawy literatury nie są dziś typowe. Nastoletni chłopiec (miejski, wiejski – zbyt wielkich różnic między nimi nie dostrzegam) uzewnętrzni uczucia, jakie wywołała w nim piosenka bitelsów, wiersz Różewicza pozostawi go zewnętrznie obojętnym. Literatura, wydaje mi się, jest sprawą dla dzisiejszego młodego pokolenia bardziej intymną, niż kiedykolwiek.


 

 

Kłopoty z bogactwem

Tygodnik Kulturalny 1966, nr 36, s. 5

 

Kwestia tradycji wcale nie jest prosta – notuje Wiktor Szkłowski na marginesie swoich wspomnień o Majakowskim.

Trudno się nie zgodzić ze znakomitym radzieckim krytykiem. Cóż to jest – tradycja? Odpowiedź na to podstawowe pytanie nie jest łatwa. Samo pojęcie tradycji jest bardzo rozciągliwe.

Dla piszącego po polsku – niezależnie od tego jakich by fascynacji nie przeżywał, jakim nie ulegał wpływom – najważniejsze jest zawsze to, co przed nim napisano w tym właśnie języku. Dorobek kilku pokoleń poetów, powieścio- i dramatopisarzy, dziejopisów – oto jest najistotniejsza część naszej tradycji. W ten krąg tradycji zostaliśmy wpisani; nie ma z niego ucieczki – niezależnie od tego czy np. Goethego przekładamy nad Mickiewicza, a Lew Tołstoj odpowiada nam bardziej niż Sienkiewicz. Nawet pisarze, którzy wypowiadali się w obcych językach, Conrad czy Przybyszewski, nie zdołali się nigdy w pełni wyzwolić z kręgu rodzimej tradycji kulturalnej; Przybyszewski w jednym z listów do berlińskiego przyjaciela skarży się, że nigdy nie będzie dobrze pisał po niemiecku – myśli innymi kategoriami, po polsku…

Tradycję można kochać lub nienawidzić; przedtem trzeba jednak ją znać. Rosjanie (o ile wolno mi tak twierdzić na podstawie swojej skromnej znajomości rzeczy) swoją tradycję znają; dlatego właśnie mają z nią tak wiele różnych kłopotów (bo W. Szkłowski w swoich westchnieniach nie jest bynajmniej osamotniony). My naszą tradycję traktujemy z wielkim pietyzmem – i lekceważymy jednocześnie. Z różnych, znakomicie zresztą historycznymi względami uwarunkowanych przyczyn skłonni jesteśmy na nasze dziedzictwo literackie patrzeć z jednego punktu widzenia. Nazbyt często i nazbyt usilnie podkreśla się służebną rolę naszej literatury, by nie traktować jej jako szacownego narzędzia w szlachetnej walce i jako takiej – nie odstawiać na półkę, inspiracji szukając gdzie indziej. Typową postawą jest zdawkowy szacunek – i brak dociekliwości, żywego zainteresowania dorobkiem przeszłości. Naszej współczesnej literaturze patronują wielcy cudzoziemcy – zarówno klasycy, jak współcześni…

Piszę to nie z tej racji, bym tęsknił za „literaturą swojską”, zaściankową tym samym: od niczego nie jestem dalszy niż od podobnej postawy. Rzecz w tym, że zdarzało mi się na własną rękę, mimochodem, dokonywać odkryć wręcz zdumiewających – odnajdywać książkę polskiego pisarza, który mówił to samo – dziesiątek lat wcześniej – co najnowsza tłumaczona rewelacja… Sarmacka moda na cudzoziemszczyznę trwa i o niczym nie marzyłbym bardziej niż o snobizmie na polską literaturę. Obiektów tego snobizmu jest wystarczająco wiele – podejrzewam, że znalazłoby się więcej jeszcze. Całe obszary naszej literatury są ciągle jeszcze zapoznane, raz po raz zdarzają się „odkrycia” wręcz niezwykłe – choćby „Listy” Zygmunta Krasińskiego czy zbiór poetów barokowych!

Ale o czym tu mówić w sytuacji, kiedy „Dziady” kupuje się nie w księgarni, lecz w antykwariacie, a Brzozowskiego trzeba poszukiwać w bibliotekach…

Jestem głęboko przywiązany do rodzimej tradycji literackiej. Bo w dorobku tej najbliższej sobie literatury szukam, na wpół świadomie, potwierdzenia samego siebie, swojej własnej roboty. Wiele książek zagranicznych było dla mnie olśnieniem; ale przecież zawsze najważniejsze były dla mnie książki polskie. Od nich też, tych dawnych, a jeszcze mi nieznanych, jak też i tych, które dopiero się ukażą, oczekuję najwięcej. Nie gorszą mnie ani oburzają złe czy nawet bardzo złe książki; czytuję nieraz różne dziewiętnastowieczne ramoty z emocją i egoistyczną nadzieją, że w tym brogu bezwładnie zwalonych na kupę słów znajdę owo jedno czy dwa zdania, które pozwolą mi lepiej poznać ten kraj i tych ludzi, o których sam próbuję pisać…

Zaczęło się wszystko – jakżeby inaczej? – od Sienkiewicza. Tuż po lekturze „Historii żółtej ciżemki” i „Winnetou” odkryłem w domu starą książkę, która zaczynała się sceną walki zaszytego na strychu grubego szlachcica z kozakami – grubo później dowiedziałem się, że było to „Ogniem i mieczem”, tom drugi; na razie ta informacja nie była mi potrzebna, wystarczyło mi przeczytać o przygodach Zagłoby i jego przyjaciół raz i jeszcze raz i jeszcze raz… May poszedł w kąt. Więc – Sienkiewicz. Żadna inna jego książka nie miała już tego smaku; żadna też nie ma dziś nawet cząstki tej wartości, jaką miała wtedy, w dzieciństwie i wczesnej młodości. Ale nie wyrzekam się Sienkiewicza (czy zresztą można się go wyrzec?) – uważam go za nieprześcignionego baśniopisarza, który przy pomocy środków najprostszych potrafi osiągnąć efekty tak znakomite… Złości równocześnie Sienkiewicz swoim dziełem tak pięknym – i tak miernym, tak wewnętrznie pustym; wydaje się wielką zaprzepaszczoną szansą naszej literatury. Ale trudno – taki jaki jest – także jest wielki i ważny, z tej jednej przyczyny choćby – pisał po polsku jak nigdy nikt. 

A słowo, jego uroda, było zawsze dla mnie ogromnie ważne – chyba i wtedy kiedy jeszcze i sam nie myślałem o pisaniu. Stąd pewnie moje przywiązanie do pisarzy staropolskich – Reja, Górnickiego, Kochanowskiego, Morsztyna, tych wszystkich, którzy cierpliwie, w niewyobrażalnym mozole nadawali polskiemu słowu dźwięk, barwę, znaczenie. U nich widać, jak słowo, fraza rodzi się wraz z myślą, która musi być wypowiedziana. Nic bardziej odświeżającego – i zobowiązującego zarazem do uczciwości w swojej własnej robocie – jak takie właśnie lektury. Równocześnie – baśnie, podania, pieśni ludowe, wreszcie tak zwana literatura ludowa, twórczość ludzi nie nazbyt obytych z oficjalną kulturą, ludzi, którzy ze słowem muszą się zmagać z takim samym samozaparciem jak Mikołaj Rej i dzięki temu właśnie są w stanie niekiedy dojrzeć nowy, dla nikogo innego niezauważalny kształt rzeczy, wydaje mi się, że ciągle jeszcze nie doceniamy naszego folkloru, że tkwią w nim wartości, przez mało kogo dotychczas dostrzegane.

Wydaje mi się też, choć – jak się zdaje – krytycy i historycy literatury nie są tego zdania – że twórczość Bolesława Leśmiana swoimi korzeniami tkwi głęboko w owym ludowym podglebiu. Stąd, myślę, jest mi Leśmian tak bliski, to jest właśnie ten poeta, który mi pozwolił ujrzeć najwięcej i odczuć najsilniej, który potrafił budować światy, których istnienia bez niego nawet niezdolni bylibyśmy podejrzewać. Obok niego – Bruno Schulz, którego wizja jest równie samoistna i równie wspaniała.

Po ukazaniu się mojej pierwszej książki policzyłem nazwiska pisarzy, którzy, według zdania recenzentów, wywarli wpływ na moje pisanie: było tych nazwisk ponad trzydzieści (w tym, co prawda, niemal połowa takich pisarzy, których nie zdarzyło mi się czytać). Więc – Gombrowicz, Reymont, Piętak, Dąbrowska, Iwaszkiewicz, Leopold Buczkowski, Wilhelm Mach – że wymienię tylko nazwiska tych pisarzy, do których sam z chęcią się przyznaję. Tak czy inaczej – przyznać trzeba, że kłopoty z tradycją literacką mam potężne, antenatów, rzeczywistych i domniemanych, aż nazbyt wielu. Nie wstydzę się tych kłopotów – nie sądzę, żeby były to najgorsze kłopoty…


 

 

Tarcza i miecz

„Tygodnik Kulturalny” 1970, nr 22, s. 1, 9

 

Wracając kiedyś pociągiem z Krakowa, rozgadałem się z sąsiadem z przedziału: był to krzepki czterdziestolatek, z zawodu rzeźbiarz ludowy czy raczej już cepeliowski: „Cepelia” go żywiła, jego żonę i dzieci. Nie narzekał na swój fach, miał w „Cepelii” bardzo dobrą markę, płacili mu całkiem nieźle. W pewnej chwili wziął do ręki czasopismo, które kupiłem sobie na drogę, zerknął do środka i odsunął gestem, który mnie zastanowił: zapytałem, co go tak odrzuciło od tego tygodnika („Przekrój” to był bodajże). Opowiedział mi wtedy o pewnych mankamentach, związanych z jego profesją: oto nie wolno mu stanowczo chodzić do muzeów, oglądać wystaw malarskich, reprodukcji dzieł sztuki itp. – pod groźbą utraty kawałka chleba. Każdy taki kontakt ze sztuką współczesną odbija się na jego pracach, komisja bezbłędnie rozpoznaje wpływy i odrzuca rzeźby jako nie dość ludowe (czy też nie dość cepeliowskie). Sprawa fatalna, bo jego ciągnie zawsze do galerii sztuki… ale cóż? A w tygodniku właśnie też są jakieś obrazki. 

Cepelia: oto jej istota. Cepelia jest groźna, grozi nam cepelia. Nie tylko w sztuce ludowej; to też problem, ale o to mniejsza. Cepelia w literaturze: niewiarygodne, prosperuje przecież. Istnieje w literaturze nurt chłopski, powiada Henryk Bereza; nurt cepeliowski istnieje też. I są ludzie, którzy tu oto, pośrodku stolicy z uporem wznoszą swój cepeliowski zaścianek, w którym wszystko piękne: gliniany (jak powiada Tomasz Burek) kogutek, łowicki pasiak, góralska ciupażka – ba, ale piękny jest też chłopski pot, chłopskie gnojowisko, wszystko nabiera tu szczególnego cepeliowskiego blasku. Nic że to budowla nierzeczywista, konstrukcja urojona: ma przecież walor przydatności niezwykły. Jest wygodna i nadzwyczaj ustawna… Stąd tylu obrońców nad wyraz gorliwych owej anachronicznej, chłopskiej (a właściwie już tylko – cepeliowskiej) chaty z kraja, tylu orędowników „chłopskiej osobności” w literaturze, tylu zwolenników „swojskości” i „samowystarczalności”, tylu Nekandów Trepków na odwyrtkę…

Cepelia więc: cepelia tylko, skalkulowana wyprzedaż wartości, żenująca próba osłonienia własnej niewydolności twórczej – swoją chłopskością. Bo czymże innym mogą być dzisiaj tendencje do tworzenia „literatury wyłączonej”, własnego chłopskiego już nawet nie koła, ale kółka literackiego, w którym obowiązywać będą własne miary, odmienne kryteria wartości? Wołanie o zaścianek – dziś właśnie! – w początku roku 1970, w ćwierć wieku po rewolucji, która zapoczątkowała niesłychanej gwałtowności proces przemian klasy chłopskiej, proces, który doprowadził do tego, że obecnie już na interes tej klasy nie można patrzeć inaczej, niż przez pryzmat interesów całego narodu. A na osiągnięcia pisarzy nurtu chłopskiego – inaczej niż poprzez osiągnięcia literatury ogólnonarodowej.

Gdyby to nie były cepelia tylko, namiętności cepeliowskie wyłącznie… Gdyby tak nie było, ta postawa arcychłopska – choć anachroniczna – byłaby, musiałaby być, literacko płodna. Bo jeśli spojrzeć na chłopskie dzieje ostatniego ćwierćwiecza z pozycji ludzi, dla których hasło: chłop potęgą jest i basta! ciągle jeszcze nie straciło sensu czy choćby emocjonalnej siły przyciągania… jeśliby spojrzeć od tej strony na ów proces, który socjologowie określają terminem „awans klasy chłopskiej”, obraz ukazałby się nam niezwykle dramatyczny, jeśli nie wręcz tragiczny. Ów „awans” – jeśli od tej strony patrzeć – będzie wielką, bezprzykładną zdradą, zaprzaństwem na skalę iście epokową. Oto bowiem cała klasa, zaledwie zdobywszy historyczną samoświadomość, zaledwie zyskawszy pełne poczucie swojej potęgi – dokonuje aktu samounicestwienia; każdy z milionów jej reprezentantów robi wszystko, co tylko w jego mocy, by zaprzeczyć samemu sobie, by zrzucić swoją chłopską skórę, przemienić się w robotnika, inteligenta, rolnika… A oto ludowy pisarz, działacz, człowiek, który całe swoje życie oddał walce o lepsze jutro chłopa, który swoją klasę pokochał całym sercem – jakie uczucia budzić w nim może ta zdrada totalna, to sprzeniewierzenie niezmierne? Miłość, rozpacz, nienawiść – kłąb uczuć tak szczególnych, tak niezwykłych, że nie sposób ich sobie wyobrazić – pojawiłyby się one bowiem dopiero w tym dziele do żadnego innego nie podobnym, duszącym namiętnościami poemacie prozą, będącym wielkim wyzwaniem, straszliwą klątwą, gwałtownym protestem, głazem ciśniętym na grób klasy… Byłaby to książka wsteczna w jakimś sensie, zapewne; ale byłaby to także książka wielka i do żadnej innej niepodobna. Książka, z którą trzeba by było walczyć. Tak, ale to by nie była walka na cepeliowskie ciupażki… bo z cepeliowskich namiętności ona nie powstanie, niestety – mimo że jej wyobrażenie jest właśnie prostą eksploatacją idei, z pozorną powagą głoszonych przez przedstawicieli „nurtu cepeliowskiego”. A ich stać ledwie na komiczny panazagłobiany gest, na krzyk: Zdrada, mości chłopowie! w momencie, gdy ktoś próbuje dokonać poważnej analizy chłopskiego dziedzictwa, oddzielić ziarno od plew, ustanowić zjawisko w historycznej perspektywie, dokonać dialektycznego rozbioru. Opowiada gdzieś nieodżałowanej pamięci Jerzy Szaniawski o chłopskim samolocie, który ma permanentną tendencję do zarywania się w ziemię: otóż pisarze „nurtu cepeliowskiego” przypominają mi ten samolot, który nie potrafi, czy też z określonych przyczyn nie chce, podnieść się z ziemi. Z tej prostej przyczyny, że na ziemi najbezpieczniej jest… a że horyzont malutki? W końcu – nic to…

Nawoływanie do swoiście pojętego chłopskiego solidaryzmu – choćby tylko w dziedzinie literatury – czy może zwłaszcza w dziedzinie literatury – jest hasłem nie tylko anachronicznym, ale i szkodliwym, w momencie, kiedy dokonał się już proces obywatelskiego równouprawnienia chłopa i nasila się proces cywilizacyjnego równouprawnienia miasta ze wsią. „Sprawa chłopska” w tym sensie, w jakim rozumiano ją w międzywojennym dwudziestoleciu jeszcze, bolesna, jątrząca sumienia – przestała istnieć. Ukształtowała się sytuacja niezwykle, moim zdaniem, korzystna dla pisarzy nurtu chłopskiego: dziś już mają oni rozwiązane ręce, nie krępują ich, nie powinny w każdym razie krępować – jakieś specjalne względy wobec swojej klasy, obowiązek reprezentowania jej interesów klasowych – te interesy już bowiem są identyczne z interesami całego narodu. Nastąpiło w ten oto sposób szczególne odwrócenie roli: pisarz nurtu chłopskiego ujrzał się (czy też ujrzeć się może) nie tylko wyemancypowany, wyzwolony od upokorzeń i kompleksów, jakie wywoływała w nim sytuacja klasy, z której wyszedł i z którą był związany tysięcznymi więzami – ale stał się niespodziewanie posiadaczem owego – jak powiada obrazowo Bronisław Gołębiowski – kufra pełnego drogocenności, jakie w przeciągu wielu wieków zebrała klasa „kulturo-przechowawcza” (znów termin B. Gołębiowskiego) – klasa chłopska. Od samych przecież tylko pisarzy nurtu chłopskiego zależy, co ze swoją wolnością poczną, jak spożytkują bogactwa, których stali się posiadaczami.

A nie idzie tu o błahostki bynajmniej. Idzie o oblicze całej naszej narodowej kultury – jakże ciągle jeszcze w paradoksalny i anachroniczny sposób wielkopańskiej, przepojonej elementami szlachetczyzny. Wołanie o kulturę plebejską nie jest i nie może być pustym dźwiękiem tylko: plebeizacja naszej kultury jest historyczną koniecznością. Wartości kultury ludowej, chłopskiej stać się mogą niezmiernie istotnym elementem tej tworzącej się na naszych oczach plebejskiej kultury ogólnonarodowej. Jak istotnym – to zależy właśnie od tych, którzy do owego żywego źródła ludowej kultury mają bezpośredni dostęp; od tego, czy zdołają to, co ludowe, podnieść do rangi tego, co ogólnonarodowe.

By tego dokonać – potrzebna jest i odwaga, i krytycyzm wobec wielu wartości chłopskiej kultury w ciągu wieków chłopskiej niewoli ze zrozumiałych względów uznawanych za tabu, a i dziś jeszcze, siłą bezwładu, uznawanych za nietykalne. Kultura chłopska nie jest monolitem, obok wartości godnych najwyższej uwagi i szacunku, są w niej elementy anachroniczne i zachowawcze. Trzeba byśmy samych siebie zapytali, czym jest nasze chłopstwo, któremu siłą naszego urodzenia, naszego dzieciństwa i młodości zostaliśmy tak bezwzględnie przypisani, że z ust poety usłyszeć można pokorną i zrezygnowaną skargę: 

 

… Ja chłop, ja się z tego
nigdy nie wyliżę

 

Wypowiedział te słowa Jan Bolesław Ożóg, pisarz, którego cała robota pisarska jest wydźwigiwaniem kultury chłopskiej ku kulturze narodowej, wydźwigiwaniem bolesnym – i jakże płodnym. Ale też Ożogowi domorosłość cepeliarzy jest całkowicie obca, jego twórczość – to nieustający dialog tego, co ludowe z tym, co uniwersalne, rezultatem jest stop najwyższej niekiedy próby. Bo chłopstwu przypisani – czy musimy się na nie zgadzać, czy musimy je bezwzględnie akceptować? Prawdziwie płodna dla literatury może być tylko wielość postaw wobec tego zespołu idei, obyczajów, nawyków, zabobonów wreszcie, określanych pojęciem chłopstwa, też i postawa – dlaczegóżby nie? – bluźniercza i bogoburcza. Wyobrazić sobie mogę rzecz, która cała jest sporem z chłopstwem, wyświęcaniem z siebie tego chłopstwa, z którego nie sposób nigdy się wylizać. Rzecz tu idzie nie o wstydliwe zapieranie się, stłamszenie w sobie tego, co jest wewnętrzną treścią chłopskiego syna: przeciwnie zupełnie, tu idzie o dumny pojedynek, starcie idei i postaw moralnych, starcie, w rezultacie którego ostaje się to tylko, co prawdziwie wartościowe i trwałe. 

Istnieją w wojskowości dwa podstawowe pojęcia: symbolizujące broń obronną – pojęcie tarczy i symbol broni ofensywnej – miecz. Życzyłbym sobie, by moje chłopskie pochodzenie – w odniesieniu do mojego pisania zwłaszcza – nigdy nie było mi tarczą; zawsze – mieczem. 


 

 

Autoportret

Regiony. Biuletyn Organizacyjny Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy przy Zarządzie Głównym Związku Młodzieży Wiejskiej 1971, nr 9, s. 34-37

 

To zabawne, co przypadkiem sobie uświadomiłem: dziesięć lat temu mniej więcej zaczęła się już wręcz na serio (bo publikacje w pismach, bo umowa z wydawnictwem na książkę, która miała ukazać się niebawem…) ta cała moja literacka sprawa… Zabawne, było nie było jubileusz przecież prawie…

Zabawne, ale i żenujące na tyle, że owych pięciu swoich książek, na których ów jubileusz fundowany, nie chce mi się dziś nawet wziąć do ręki i przekartkować – a byłaby to najmniejsza względem siebie samego jubileuszowa posługa. Nie potrafię się do tego skłonić, niejasno przeczuwając, że owe lektury uczyniłyby ten „jubieusz” [sic! – M.I.] bardziej gorzkim jeszcze…

(…)

Kładę nacisk na społeczny sens pisania nie z tej przyczyny, bym sądził, że literatura ma jakąś szczególnie ważną misję społeczną do spełnienia (i, co ważniejsze, że byłaby w stanie jej sprostać), ale w przekonaniu, że jeśli w ogóle może ona znaczyć, to musi znaczyć tu i teraz, że musi mieć odniesienie do konkretnej rzeczywistości. A także z tej przyczyny, że pytanie o znaczenie literatury – czyli pisania innych, ale i swojego własnego w jakimś stopniu także – dla mnie samego o tyle nie ma sensu, że – nie potrafię określić tego powściągliwiej – jest dla mnie literatura w jakiejś mierze sposobem bycia. Dosłownie nawet, bo w ciągu tego dziesięciolecia niepostrzeżenie dla siebie samego stałem się literatem, powiedzmy, półzawodowym; nie to jednak, w moim pojęciu, jest ważne, bo nie wyobrażam sobie, by wykonywanie takiej czy innej profesji mogłoby mnie od literatury oddalić.

Literatura – czy może właściwiej: słowo, z którego wszelka literatura wynika – towarzyszyło mi zawsze, na ile jestem w stanie objąć pamięcią najwcześniejsze swoje lata zawsze byłem na słowo uwrażliwiony; mały, potrafiłem słowa – polskie, łacińskie, niemieckie – zbierać niczym kamyczki, wyróżniając jedne, wzgardzając innymi. Jeśli cokolwiek było kryterium wyboru, to dźwięk, brzmienie słowa, czy coś jeszcze czego ani wtedy, ani tym bardziej dziś nie umiałbym nazwać. Ta zbieracka namiętność kazała mi nastawiać uszu na wszelkie bajdy i powieści (których w latach mojego dzieciństwa, te trzydzieści prawie przecież już lat temu, we wsi jeszcze zamkniętej we własnym kręgu, pozbawionej światła elektrycznego, radia, nie mówiąc już o telewizji, było mnóstwo), potem jak już tylko nauczyłem się czytać, a nauczyłem się właśnie, pochłaniałem książki jakie tylko były dostępne, więc książki najprzeróżniejsze. (…)

Te skłonności i niejasne porywy całkiem obce były środowisku, w którym wyrastałem, środowisku, które żywiło kult konkretu, solidnej roboty i nie miało najmniejszego przekonania do czegokolwiek, co ulotne, niesprawdzalne. A jednak przecież wszystkie opory i przeszkody przezwyciężyłem, co niekoniecznie świadczyć musi o moim uporze czy sile argumentacji – kierowałem się ledwo niejasnym przeczuciem – ale raczej o daleko posuniętej tolerancji. Zdobyłem bowiem jednak przyzwolenie na tak w powszechnym przekonaniu swojego otoczenia fanaberyjne chęci, jak nauka w liceum czy później studia – podczas gdy wiadome było, że pewne i godne miejsce w społeczeństwie zyskać można, mając w ręku fach, powiedzmy ślusarza, co zresztą jest i dziś ewidentne. I powiedzieć muszę, że społeczność poznańskiej wsi, do której w swoim czasie żywiłem niejedno uprzedzenie, oparte na własnym doświadczeniu po części, po części na obiegowych sądach – w miarę upływu czasu wydaje mi się społecznością coraz bardziej interesującą i sensownie ukształtowaną. Niespieszność i powściągliwość w ocenianiu czegokolwiek, nieufność, łącząca się jednak harmonijnie z dociekliwością, rzeczowość, która jednak nie oznacza wcale braku fantazji i szczególnego, ścichapęk, humoru – wszystko to są cechy budzące więcej sympatii niż sprzeciwu. Niebagatelną też sprawą dla mnie osobiście jest i to, że ja swoich Poznaniaków w jakiś sposób rozumiem (czy też tak tylko mi się wydaje), że ich widzę – i stąd w istocie rzeczy tylko o nich pisać umiem. Jest to zresztą jeden z obszarów ciągle jeszcze prawie wcale niewyeksploatowanych literacko – a jak interesujących w tym sensie, świadczyć może choćby powieść „Gniazdo na chmurze” Józefa Ratajczaka, któremu najlepiej bodaj udało się ową specyficzną poznańskość oddać. W każdym razie – zdaję sobie sprawę jasno, jak bardzo mocno jestem w owej społeczności poznańskiej wsi zakotwiczony – i jak niewiele tylko udało mi się o niej, czy raczej może: poprzez nią – bardziej bowiem jest ona dla mnie swoistym medium, niż obiektem opisu – wyrazić. (Zawsze pragnąłem czegoś więcej, niż tylko wiarygodnego zapisu rzeczywistości. I czy to nie był mój błąd, nie jestem tego całkiem pewien).

Jeśli literatura była dla mnie zawsze ważna, jeśli pragnienie pisania określiło nawet wybór kierunku studiów, to jednak dopiero rok 1956 określił nie tylko postawę wobec literatury, ale w ogóle wobec świata: Październik był momentem krystalizowania światopoglądu, formowania charakteru dla mnie, jak i dla większości zapewne ludzi mojego pokolenia. To był przełom tak wielki, że aż oślepiający: w ciągu kilku miesięcy staliśmy się wszyscy innymi ludźmi. Wagę Października pojąć może chyba tylko ten, kto parę lat poprzednich przeżył świadomie, czy może niekoniecznie w pełni świadomie, ale na własnej skórze. Pamięć o tym, kim bylibyśmy, kim byłbym, gdyby się Październik nie zdarzył, powodowała, żeśmy go nie tylko doceniali – ale także bezkrytycznie przeceniali jego znaczenie. I, doprawdy, trzeba było dopiero Grudnia, by z całą oczywistością pojąć, że nie ma sytuacji ulgowych, że nic nie dzieje się samo przez się, że własnej odpowiedzialności nie wolno w żadnym przypadku zawierzyć nikomu innemu. I że sformułowane kiedyś przez Bertolda Brechta „Pięć przeszkód, jakie musi pokonać ten, kto pisze prawdę” istnieje nieodmiennie i trzeba odwagi, i siły, i determinacji, by podjąć próbę ich forsowania. Październik zaś przebudził nas i równocześnie psychicznie spętał, tak, że wierzyliśmy w niego także wtedy, kiedy już był tylko mitem. I także wtedy, kiedy był już tylko – pustym dźwiękiem.

Żadne to usprawiedliwienie, próba tylko wskazania na niektóre mechanizmy, które określały w jakimś stopniu moją, a zapewne wielu z mojego pokolenia świadomość. Mówię „mojego pokolenia” z niejaką niechęcią, nie jest to bowiem pokolenie, do którego przynależność mogłaby przynosić jakiekolwiek zadowolenie. Pokoleniom zwykło się dawać nazwy, literackie pokolenie startujące w latach 60-tych nie zasłużyło sobie nawet na jakąś byle jaką etykietkę, przy pomocy której dziennikarze mogliby odróżniać je od innych. Nawet na to było zbyt bezbarwne, zbyt nijakie, zbyt stłamszone. I jeśli przyjrzeć się książkom, które wydawało, tym najwybitniejszym i najbardziej znaczącym nawet: cechuje je jakaś lękliwość, jakaś bezsiła wobec rzeczywistości, zmęczenie i rezygnacja, wyrażana niekiedy wprost, niekiedy przysłonięta ironicznym grymasem pokrętnymi stylistycznymi wygibasami. Jest to pokolenie, które nie miało śmiałości i odwagi, które obchodziło bokiem sprawy istotnie ważne, którego widzenie rzeczywistości jest widzeniem zza dymnej przesłony. Gdyby więc chcieć to pokolenie nazwać? Nie sposób nazwać je nawet milczącym pokoleniem, to pokolenie mówiło i mówiło – aż za wiele; poczucie niepełnej odpowiedzialności za swoje słowa pozwalało tych słów, które nie były autentycznymi słowami, używać do woli. Pokolenie układnych, tak bym nazwał to swoje pokolenie.

Może ja tu przesadnie uogólniam, wynikająca z poczucia osobistego chybienia gorycz przyciemnia mi obraz? Ale jeśli mówię niemiłe słowa, to bardziej je samemu sobie mówię, niż komukolwiek innemu, jeśli usiłuję określić sytuację, to raczej swoją własną „jubileuszową” sytuację niż kogokolwiek innego. I jeśli o książkach, to przecież przede wszystkim – swoich książkach… Przypominam sobie czas ich pisania, długie dni ślęczenia nad maszyną, zmieniające się nastroje nadziei, pewności i zniechęcenia, niewiary, bezsiły… Czegoś więcej, niż tylko bezsiły: bo oto w miarę, jak narastała liczba zapisanych stronic, narastało też dominujące poczucie owej niemożności dotarcia do sedna, ponure wewnętrzne przekonanie mijania się z istotą sprawy, poparte bezsilną pewnością, że nie istnieje sposób sforsowania niewidzialnych przegród pomiędzy mną a rzeczywistością, którą starałem się w swojej książce uchwycić. I widziałem wyraźnie, że rozziew pomiędzy prawdziwymi swoimi intencjami a powstającym tekstem staje się coraz większy, że pomiędzy mną a opisywaną rzeczywistością staje matowa szyba, której nie jestem w stanie sforsować. I żadna z moich książek nie jest pisana, jeśli tak to można powiedzieć, całą mocą ducha; każda w pewnym momencie stawała się czymś w rodzaju przedmiotu, który już tylko należy ukształtować do końca z rzemieślniczej zapobiegliwości już tylko: stolarz nie zarzuca pracy nad krzesłem dlatego tylko, że to krzesło w pewnym momencie przestało go interesować. Swoista pokrętność czy nawet cyrkowość moich rzeczy z tego właśnie wynika, z tej niemożności czy nieumiejętności, czy nawet wręcz strachu przed dotarciem do rzeczywistości, przed jej poznaniem takiej, jaką ona jest, z rozpaczy, że do powiedzenie jest o wiele, wiele więcej, że to powiedziane być powinno – i powiedzieć się nie daje: w takich sytuacjach, a jest takich w moich książkach wiele, usiłowałem wykręcić się sianem, zbyć żartem… I moje książki to ledwie tylko dokumenty wysiłku, dokumenty usiłowania nawiązania kontaktu z rzeczywistością, a nie owoce jej autentycznego poznania i osądu. Zdając sobie sprawę z tej niezdolności stawienia czoła i sprostania rzeczywistości, w przykrym poczuciu chybienia podjąłem próbę opisu i analizy owego stanu zamieszania, chybotliwości, „rozkraczności”, o której mówię w „Majdanie”. Cała ta książka jest wyrazem owego rozpaczliwego szamotania się i próbą przedarcia się do rzeczywistości za wszelką cenę, na oślep. Jest mi ta książka najbliższa – bo najbardziej w moim odczuciu autentyczna, najuczciwsza w określeniu sytuacji kryzysowej, w jakiej byłem, w jakiej może ciągle jestem; kryzys w tej książce dotyczy wszystkiego i przejawia się we wszystkim, nawet w kompozycji poszarpanej i rozwichrzonej, nawet w bzdurstwie niektórych wątków.

„Pantałyk”, który powstał równolegle do „Majdanu”, w istocie rzeczy wyraża ten sam stan ducha, ten sam stan zamieszania, niepewności i rozchwiania, niewiary i zagubienia – ów stan zbicia z tropu „pantałykalności” właśnie…

Oh, ale widzę, samozwańczy jubilat, że zaczynam już tłumaczyć, usprawiedliwiać, nieledwie wybraniać swoje książki – na jubileuszowy sposób właśnie… a to ani nikomu, ani mnie nie jest potrzebne. Mnie także nie – ponieważ, banalnym obyczajem wszystkich niemal piszących, wierzę dopiero w przyszłe swoje książki i w to, że nie będą to już książki pisane obok, pisane mimo… Z okazji dziesięciolecia bodaj tyle można sobie życzyć?


 

CZYTAJ TEŻ