Agnieszka Nabrdalik


Kop tam, gdzie stoisz!


 

Spotykamy się w Pana mieszkaniu na warszawskim Targówku, by porozmawiać o tym, co naszą tożsamość określa najsilniej — indywidualnie i zbiorowo. Od czego powinniśmy zacząć?

Od tego, do czego od wieków sami przed sobą nie chcemy się przyznać, czyli od chłopstwa.

 

Drażliwa sprawa. Przecież my, Polacy, wywodzimy się ze szlachty. Tyle się natrudziliśmy, by wreszcie to ustalić.

Gdyby tylko nie namącił Walerian Nekanda-Trepka, autor monumentalnego dzieła, znanego pod nazwą „Liber chamorum”! Ta, żeby nie skrywać się za łaciną, „Księga chamów” jest fundamentalnym świadectwem kształtowania się naszej narodowej, zakłamanej samoświadomości, odwiecznego, pełnego pychy, z gruntu obłudnego przeświadczenia warstwy panującej, czyli szlachty właśnie, o swoim pochodzeniu i z tegoż pochodzenia wynikających prawach. Otóż na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku polski szlachcic uwierzył swoim domorosłym historykom — czy raczej mitografom — i ideologom, że jest potomkiem sarmackich wojowników, którzy w zamierzchłej przeszłości podbili tereny Rzeczpospolitej Obojga Narodów, jego słowiańskich mieszkańców przemieniając w swoich niewolników. Taka była podstawa ideologiczna totalnego zniewolenia chłopów, którzy wówczas stanowili dziewięćdziesiąt procent ludności, przez dziesięć procent — bardzo dużo jak na Europę — tej samozwańczej sarmackiej szlachty. Było to niewolnictwo bardziej bezwzględne i okrutne niż niewolnictwo antyczne. Chłop, pozbawiony jakichkolwiek praw, najdosłowniej z bydlęciem był zrównany: dość powiedzieć, że dziedzic mógł bezkarnie zabić „swojego” chłopa. Musiał tylko dopilnować zwyczajowego obowiązku rzucenia na trupa paru groszy okupu dla wdowy. Którą z kolei mógł oskarżyć o czary i spalić na stosie; w szesnastym i siedemnastym wieku śmierć na stosie poniosło około sto tysięcy kobiet, w tym dziesięć tysięcy w Polsce — najwięcej w Europie. Nie trzeba dodawać, że to nie Sarmatki, ale „grzeszne” wieśniaczki ginęły w męczarniach. Sarmacka Rzeczpospolita była upiornym państwem, błogim rajem dla szlachcica, katownią dla chłopa, któremu bliźni odmawiał prawa do człowieczeństwa.

 

Nic dziwnego, że w takim stanie rzeczy każdy wolał być panem.

No tak, istnieje wielka różnica między prawem do zabijania a prawem do bycia zabitym… Chłop zaś mógł odmienić swój pieski, niewolniczy los na dwa sposoby: uciekając za granicę albo też jakimkolwiek sposobem, prawem czy lewem, zdobywając papiery szlacheckie. I chłopi masami uciekali, gdzie tylko mogli, zwłaszcza na Ukrainę, na Dzikie Pola, na Sicz, żeby niebawem wrócić — już z wojskami Chmielnickiego i z żądzą pomsty. Tę dziką i okrutną chłopską pomstę na polskich panach opisuje Mikołaj Gogol w swoim „Tarasie Bulbie”… Ale istniał też inny sposób ucieczki od swojego losu, dla tych chłopów, którym udało się przytulić do jakiegoś urzędu czy dworu, nauczyć się jako tako czytać, pisać, czy też zdobywać pieniądze, uwodzić szlachcianki i szlacheckie wdowy i tymi podstępnymi sposobami pokonywać barierę klasową. Nielegalnie — ale legalnych sposobów w gruncie rzeczy nie było: nawet król nie miał prawa uszlachcić chłopa czy mieszczanina, to prawo zagwarantowane było dla sejmu, który przywilejów szlacheckich bronił jak niepodległości — zresztą, jak niebawem się okazało, bardziej przywilejów niż niepodległości… Dla Waleriana Nekandy-Trepki, zajadłego Sarmaty, solą w oku byli ci przebiegli plebeje, którzy, jak mawiał, podstępnie „wszrubowali się” w szlachtę. Ścigał ich bezlitośnie i bezwzględnie! Bowiem gdy „z chłopów szlachtę porobią, któż świnie będzie pasał?” Służbie w obronie czystości szlacheckiego klejnotu poświęcił, bagatela, trzydzieści lat — czyli przecież życie całe w gruncie rzeczy… Jeździł rzemiennym dyszlem po kraju, penetrował dwory, karczmy, zamtuzy, za własne pieniądze utrzymywał legion szpiclów i donosicieli, by następnie mniej lub bardziej dokładne dane przyłapanego „szrubarza”, wraz z pikantnymi niekiedy okolicznościami tego „wszrubowywania się” we wdowę po dziedzicu, eo ipso w szlachectwo samo, pomieścić w swojej ogromnej rękopiśmiennej księdze plebejów, którzy odważyli się pohańbić stan szlachecki. I tak dzień w dzień, jako się rzekło, przez lat trzydzieści z okładem. Potajemnie przy tym zdemaskowany i w „Księdze chamów” opisany z chłopa pan mógł na „Księgi” autorze mścić się z całą bezwzględnością i okrucieństwem. Ale ten sarmacki skryba był ostrożny i przebiegły do tego stopnia, że swoje dzieło podpisał pseudonimem Eques Polonus de Domo Magnorum Comitum a Sieciechow; filologom kilkadziesiąt lat zajęło ustalenie, że tym Polskim Jeźdźcem był nie kto inny, jak Walerian Zbylut Nekanda Sieciechowski Trepka. Któremu już wtedy nikt w żaden sposób dokuczyć nie mógł, nie żył od dwustu z hakiem lat…

 

Herbowym pankom z własnego nadania dzieło Nekandy-Trepki musiało spędzać sen z powiek…

Pro captu lectoris habent sua fata libelli, los książki zależny jest od łaski czytelników, mówi przysłowie łacińskie. Czytelnicy — czy lepiej może powiedzieć: użytkownicy — zgotowali „Liber chamorum” los awanturniczy i niesamowity! Dzięki ich wzmożonej łasce i osobliwie rozumianej opiece księga Nekandowa przez 350 (słownie: trzysta pięćdziesiąt) lat pozostawała w rękopisie — siekana w drobny mak szablami przez potomków tych, którzy — z łaski pisarza tym razem — znaleźli swoje poczesne miejsce w niej, i cierpliwie przepisywana przez skrybów na koszt tych, którzy nie dostąpili tego zaszczytu. Tak czy inaczej przeklętą księgę polskiej szlachty udało się wybitnemu znawcy literatury staropolskiej, profesorowi Włodzimierzowi Dworzaczkowi, opublikować dopiero „za komuny”, w 1963 roku — w mikroskopijnym nakładzie zresztą… Mówię „przeklęta księga polskiej szlachty”, choć z pełnym prawem — i zresztą zgodnie z tytułem Nekandowej księgi, to jest „Liber chamorum” przecież — można powiedzieć coś z gruntu przeciwnego; „księga chwały polskiego chłopstwa”. Nekanda pomieścił w swojej księdze 2534 zapisy, tyczące plebeanów, co stosując rozmaite fortele, do stanu szlacheckiego się „wszrubowali”; ich potomkowie przez wieki wstydzili się za nich, wypierali się ich, wyklinali ich. Zakłamywali się, z całej duszy nienawidząc tego, kto taki los im zgotował, koszmarnego gryzipiórka ze szlachetnego rodu Trepków. Nie mogli rzucić na niego klątwy ani spalić go na stosie, palili więc jego wraże dzieło, które jednak odradzało się niczym feniks z popiołów… Nie trzeba jednak wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie sytuację odwrotną, że oto pan, sięgnijmy do „Księgi” na chybił trafił, numer 1653, pan Rajski zatem, ze wzruszeniem i dumą opowiada o swoim przodku, pańszczyźnianym chłopie, który znalazł się w awangardzie tych, którzy zmyślnie sforsowali stanowe bariery i, zyskawszy prawa obywatelskie, rozwinęli na szeroką skalę działalność gospodarczą, która przyczyniła się do pomyślności kraju… Wyobrazić sobie można nawet wszystkich 2500 potomków, szczycących się swoimi dzielnymi przodkami, którzy przyczynili się do rozmontowania haniebnego sarmackiego ładu społecznego, ale to marzenie ściętej głowy, proces dziejowy biegł w odwrotnym kierunku, chłop polski — co do jednego! — skwapliwie wpisał się już na Nekandową sarmacką listę, by, w głębi duszy od wieków będąc panem, móc na wieki już panem pozostać.

 

W oparciu o sfałszowaną tożsamość.

Nasz naród udaje kogoś, kim nie jest. Stąd tak silnie w nas wszystkich poczucie rozdwojenia, niepewności, chwiejności, zagubienia, podszytej trwogą pychy. Nie czujemy się na swoim, udajemy samych siebie, nie najzręczniej w dodatku. Jest to skaza, która od wieków konfliktuje nas z sąsiednimi narodami — a otaczają nas narody czysto chłopskie: Litwini, Ukraińcy, Białorusini. Te narody nigdy nie miały własnych panów. Ich panami byli Polacy, w tej liczbie ci z listy Nekandy. Dziś politycy oferują Ukrainie czy Litwie współpracę i przyjaźń, w ramach tej przyjaźni prezydent Komorowski odwiedza na Żmudzi posiadłości swoich przodków… To jest przecież satyra na ciemnych litewskich chłopów! Prezydent Łukaszenka z kolei straszy swoich poddanych, każe im siedzieć cicho, bo Polak na Białorusa czyha — i to działa, Białorusini siedzą cicho. Ukraińcom ciągle udzielamy jakichś rad, równocześnie pomiatając Ukrainkami, stworzonymi do sprzątania i zamiatania warszawskich ulic. Fałsz na fałszu. Same fałsze.

 

Co z tego, że dochrapaliśmy się z lewej szlachectwa, skoro mamy w sobie kompleksy rodem z chłopskiej zagrody?

Czytałem kiedyś podręcznik historii Albanii i brał mnie śmiech pusty, w tej historii bowiem naród albański szedł od zwycięstwa do zwycięstwa. Ale śmiech zamarł mi na ustach, kiedy wyobraziłem sobie Albańczyka czytającego oficjalną historię Polski, w której od Grunwaldu po Smoleńsk zwycięstwo goni zwycięstwo, najhaniebniejsza klęska okazuje się — zwycięską klęską! Owszem, była w polskiej historii przynajmniej jedna taka rzeczywista klęska zwycięska. Jak dowodzą historycy gospodarki, dobroczynny wpływ na przyspieszenie rozwoju ekonomicznego kraju miały, wstyd powiedzieć, rozbiory. Chociażby dlatego, że mocarstwa rozbiorowe zniosły pańszczyznę — Prusacy najpierw, potem Austriacy, na końcu Rosjanie — prawda, ci ostatni niejako pod presją powstania styczniowego; ale nigdy żaden polski rząd, nawet powstańczy, nie zdobył się na podobny gest wobec chłopów. Stąd też pod koniec XIX wieku dla galicyjskiego chłopa słowo „Polak” było wyłącznie synonimem dziedzica, znienawidzonego wyzyskiwacza i oprawcy. Szela nie wziął się znikąd, Szela brał odwet za wieki chłopskiego zniewolenia, poniżenia i nędzy. Dlatego usiłuje się go wymazać z historii Polski — rabację bowiem trudno jednak neosarmatom jest uznać za kolejną zwycięską klęskę… Przy całym szacunku dla Albanii nie życzyłbym sobie, aby historia Polski do cna upodobniła się do albańskiej. Na razie jest jednak historią sarmackiej pychy i tryumfów panów Zagłoby i Wołodyjowskiego nad chłopską czernią.

 

Czyżby również polska literatura nie była w stanie opowiedzieć się po stronie pokrzywdzonych i upośledzonych?

Wzmiankowałem już wcześniej „Tarasa Bulbę” Mikołaja Gogola, wspomniałem przed chwilą bohaterów „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Mało kto wie, że powieść Sienkiewicza — jest to bodaj najbardziej czytana i uwielbiana, „kultowa”, jak się dziś mówi, polska książka — jest odpowiedzią na „Tarasa Bulbę” właśnie, która natomiast jest najbardziej znienawidzoną, najzajadlej przez szlachecki establishment tępioną książką: dość powiedzieć, że ta wydana w 1842 powieść mogła ukazać się w polskim przekładzie dopiero w 2002 roku! O czym mówi ta zakazana książka? O straszliwej, okrutnej i krwawej zemście zbuntowanego ukraińskiego chłopstwa na swoich ciemiężycielach — polskich panach, najkrócej mówiąc. „Ogniem i mieczem” wszyscy czytaliśmy, Sienkiewicz opowiada o czymś zgoła przeciwnym, o przewagach panów Skrzetuskiego i Podbipięty nad Tarasem Bulbą i jego synami… Jak wiadomo, Sienkiewicz pisał swoją powieść „ku pokrzepieniu serc” — czy warto pytać, czyich? Prawda, niebawem już pojawił się Reymont z wielkim freskiem polskiej wsi — „Chłopami”, Orzeszkowa wydała swojego „Chama”, Maria Dąbrowska wspaniałych „Ludzi stamtąd” — rzecz w tym przecież, że zdarzyło się to na przełomie XIX i XX wieków już i wszystkie te książki pisali o „ludziach stamtąd” właśnie szlachetni autorzy ze dworu — mimowiednie z nutką paternalizmu zawsze jednak… Chłop długo dobijał się prawa głosu zarówno w życiu społecznym, jak i w literaturze. A chłopka? Kobieta wiejska miała tysiąckroć większą możliwość zostać wiedźmą niż poetką… Skwiernyj aniegdot, jak mówi Dostojewski, „koszmarny dowcip”. Otóż pisząc, dosłownie miesiąc temu, recenzję tomu wierszy Stanisławy Kopiec, uświadomiłem sobie naraz, że ta urodzona w 1953 roku, zmarła w 2012 roku autorka była pierwszą z prawdziwego zdarzenia poetką z wiejskiej chaty w liczącej sobie kilkaset lat historii polskiej literatury. Pierwszą! — moje intuicyjne odkrycie zweryfikowali historycy literatury. Oto koszmarny dowcip polskiej historii: pańszczyźniana chłopka zawsze miała szansę wznieść się na ofiarny stos, nigdy — na opiewaną przez Kochanowskiego „skałę pięknej Kalijopy”…

 

Janicjusz jednak…

Tak, Janicjusz Klemens (1516–1543) — cudowny przypadek chłopskiego dziecka, płci męskiej, zaznaczmy, szczęśliwie urodzonego w czasach, kiedy jeszcze pańszczyzna była nie tak dotkliwa, wspaniały z bożej łaski poeta laureatus, poprzednik Jana Kochanowskiego… Ale po nim kto? Mogę tu być posądzony o lokalny patriotyzm, trudno, skoro taka jest prawda, po nim — Stanisław Czernik i jego okoliczanie, rok 1935! (między jedną a drugą datą straszna czarna dziura). Prawda, miał Czernik kilku poprzedników, by wymienić chociażby Jana Kasprowicza, wszyscy oni jednak, by uprawiać poezję, wyrzec się musieli swojego chłopstwa, niekiedy nawet zmienić chłopskie nazwiska na bardziej gustowne — tymczasem autor „Starego pługa” właśnie na chłopstwo z całą mocą postawił. Na chłopskość w poezji nie tylko swojej — ale i gromady młodych, wywodzących się ze wsi poetów. Świetny poeta okazał się świetniejszym jeszcze teoretykiem i ideologiem, ba, politykiem. Czernik mianowicie powołał do życia w Ostrzeszowie miesięcznik Okolicę Poetów i w tymże piśmie sformułował program literacki, który nazwał autentyzmem. Sednem autentyzmu jest, najkrócej mówiąc, wymóg stawiany każdemu twórcy: pisz o tym tylko, co sam przeżyłeś, czego doświadczyłeś, co jest twoje i tylko twoje, co jest autentyczne. Wymóg taki, postawiony młodym, początkującym poetom, którzy dopiero co wyszli ze swoich rodzinnych wsi i którzy niemal nie znali innego świata, oznaczał wstrząs i wielki przełom. Ci młodzi poeci musieli nauczyć się dostrzegać piękno tam, gdzie oficjalny, szlachecko-inteligencki poeta widział jedynie niegodne wysokiej poezji krzywe płoty, spróchniałe drzewa, parszywe psy, gnojówkę, smród i nic więcej. Wbrew nim, a dzięki determinacji i organizacyjnej sprawności ideologa, jakim był szef Okolicy, grono młodych poetów otworzyło nową kartę w dziejach polskiej literatury. Młodzi autentyści — Jan Bolesław Ożóg, Józef Frasik, Stanisław Piętak, Jerzy Pietrkiewicz i inni dali początek nowemu prądowi, zwanemu nurtem chłopskim w polskiej literaturze. Ten nurt rozkwitł po wojnie, wydając kilkudziesięciu pisarzy, którzy identyfikowali się z kulturą chłopską, by wymienić Józefa Mortona, Józefa Ozgę-Michalskiego, Zygmunta Trziszkę, Jana Drzeżdżona, Tadeusza Nowaka, Juliana Kawalca, Wiesława Myśliwskiego, Józefa Barana i wielu innych, w tym najmłodszych, debiutujących.

 

A kiedy Pan poczuł, że musi pisać o tym, co własne?

Siłą faktu na samym początku, kiedy byłem bardzo blisko związany ze wsią więziami tak silnymi i tak naturalnymi, że nieuświadomionymi. W takim przypadku jak mój (który możemy nazwać typowym), żeby zrozumieć wieś, kulturę chłopską i jej wartości, trzeba było zyskać do niej dystans. Dla oczarowanego Dumasem i Sienkiewiczem chłopaka ta biedna powojenna wieś, szara, posępna, klerykalna, przesądna, zabobonna, gadająca „niekulturalną” gwarą była godna pogardy tylko. Dopiero z wielkiego oddalenia z poczuciem wstydu dostrzegał człowiek, że zachowania, które wydawały się być przejawem ciemnoty, niekonieczne nią były, co lepsza, dostrzegał człowiek, że ciemnota czasami oświeca, rzuca niespodziewanie ciemne światło na jakieś zjawisko, zaś zabobon potrafi przed czymś człowieka złym uchronić. Najważniejszy, najwartościowszy spadek, jaki człowiek mojego pokolenia, zwłaszcza ktoś, kto przygotowywał się do pisarskiego rzemiosła mógł odziedziczyć, to była jednak ta tak pogardzana gwara. Moja siedlikowska gwara szybko poczęła mi błyszczeć na tle standardowej polszczyzny, tzw. języka ogólnopolskiego. Pojąłem, że są stany, rzeczy i uczucia, które potrafię wyrazić, jedynie uciekając się do pomocy tej na pozór prostej i nieefektownej mowy. Są też rzeczy, których nie można nazwać żadnym innym językiem, które nie mają żadnej innej nazwy, prócz gwarowej. Trudno liczyć na to, że jakieś inne mowy potrafią wypełnić miejsca, jakie pozostały po zanikłych gwarach. Byłem niedawno w Białymstoku, gdzie działa światowy ośrodek międzynarodowego języka esperanto; szlachetny pomysł, ale to, co sztuczne, zawsze pozostanie sztuczne. Więc nieżywe. I mało kogo z żywych porywają miłe dźwięki esperanckiej mowy, niestety. Wszyscy za to chcąc nie chcąc wsłuchujemy się i wpatrujemy („lukamy”, jak mówi młodzież) w angielskie słowa. Wystarczy rano wstać, „luknąć” przez okno — a tam widnieje nowy szyld w wyrafinowanej angielszczyźnie, dobrze mieć pod ręką słownik… Powiedział mi znajomy statystyk amator, że w czasie, kiedy Polak wypowiada słowo: tak, kilkadziesiąt milionów różnych narodowości ludzi wypowiada słowo: yes. Co jakiś czas do tego chóru przyłącza się paru Polaków… Nawała angielska nadciąga.

 

Pan swoje podglebie odświeżył, sporządzając słowniczek gwary siedlikowskiej.

Gwara daje poczucie swobody, wielości, rozmaitości. Każdemu, zaś człowiekowi piszącemu w szczególności. Kilkadziesiąt lat temu każda wieś rozmawiała swoim językiem, który niekiedy trochę, innym razem bardziej różnił się od mowy sąsiadów. Osobna mowa zakładała odmienność widzenia świata, różnice poglądów — i przesądów; irracjonalne przesądy, jak wiadomo, są nie mniej istotne dla naszej świadomości jak racjonalne poglądy, a przesądy stanowią też część świadomości. Co równie ważne — gwary dawały zawsze poczucie swobody, przestrzeni, siły polskiemu językowi. Język polski niejeden raz w swoich dziejach przeżywał ciężkie czasy, atakowała go niemczyzna, włoszczyzna, francuszczyzna, ruszczyzna, ba, przecież język czeski też był w swoim czasie u nas w Krakowie bardzo modny — i ostał się, strawił całe fury niemieckich słów, spolszczył je dla niepoznaki, podobnie posilił się całą masą smakowitych włoskich i francuskich słówek, wziął na widelec masę rosyjskich słów, nadgryzł i odrzucił — świadom siebie i swojej potęgi, którą mu dawały dziesiątki i setki pomniejszych polskich języków — siedlikowskich, mikstackich, skierniewickich, Bóg wie jakich… Których już nie ma, już zanikły. Jeśli idzie o mnie: gdy poniewczasie zorientowałem się, że siedlikowskiej gwary, którą posługiwałem się w dzieciństwie, już nie ma — ani w samym Siedlikowie, ani gdziekolwiek indziej, podjąłem próbę ocalenia chociażby kilkudziesięciu słów, ale to były już usiłowania spóźnione, nawet najstarsi siedlikowianie posługiwali się już językiem oficjalnym, to znaczy telewizyjnym, z trudem przypominali sobie jakieś słowo, niekiedy już puste — nikt nie wiedział, co ono znaczy… Było już tylko zestawem głosek. No ale udało mi się jednak zebrać jakiś tysiąc słów tego starożytnego języka, który już niebawem miał się stać bardziej niż łacina niezrozumiały. Trzymam te gwarowe słowa niczym kolekcję muszek w szklanym pojemniku. Okazy…

 

Nie podoba się Panu nasz dzisiejszy, jak Pan mówi, oficjalny polski język?

To język suchy jak wymiędlone konopie! Wątły, byle jaki… Odrobinę żwawszy był język oficjalny nieco wcześniej, dzięki prezydentowi Wałęsie, który nie oglądając się na nikogo, gadał swoim własnym, wyrazistym, dobitnym, podszytym gwarą językiem. Ku zgorszeniu narodu, który chciał mieć „kulturalnego” prezydenta… Otóż natknąłem się wtedy na skandynawistę, który opowiedział mi, że każdy Szwed uważa za swój punkt honoru mówić swoim regionalnym językiem, gwarą swojej okolicy jednym słowem. Powiedziałem o tych honorowych Szwedach komuś z telewizji, rzecz wydała się bossom TV na tyle polityczna, że bodaj w Teleexpresie była wzmianka o tych skandynawskich swobodach językowych. Podobno pan prezydent był wsparciem ze strony moich Szwedów bardzo usatysfakcjonowany. Ale nie opowiadajmy anegdot, powiedzmy sobie wreszcie, nie owijając w bawełnę, całą prawdę o tych naszych wielkich językowych problemach. Brutalna prawda zaś jest taka, że wszystko, co się dziś z nami i z naszymi mowami i językami dzieje, dzieje się wbrew woli Boga i wbrew Boskim nakazom. Ja biblista nie jestem nazbyt biegły, ale babelista przekonany i wszystkim radzę wejrzeć do Księgi Genesis, gdzie mówiącą jednym i tym samym językiem (labii unius et sermonum eorundem, powiedzmy sobie to dla ścisłości po łacinie), pełną pychy ludzkość, budującą widomy symbol swojej potęgi, wieżę Babel, Pan rozprasza na cztery wiatry, każdy z ludów obdarzając osobną mową, odmienną od wszystkich pozostałych. Szary świat jednej mowy z łaski Pańskiej rozkwitnął tysiącem barw, tysiącem mów, słów, okrzyków, wołań. Języki łączyły się z sobą i rozłączały, pieśni hebrajskie szły o lepsze z egipskimi i babilońskimi pieśniami… Od pewnego czasu — nie bardzo dawnego zresztą czasu — jesteśmy, Panu Bogu na złość, świadkami zanikania tych tak cudownie przez niego rozmnożonych języków. Tempo tego zanikania jest wręcz zawrotne, niemal codziennie dochodzą nas wiadomości o zagładzie tego czy innego języka. Doskonale to widać na przykładzie naszego własnego języka. Polszczyzna utraciła już do reszty swoje gwarowe oparcie. Nasz język jest sam jak palec, z wszystkich stron oblegany przez hordy anglosaskich krzykaczy. Słania się, chwieje na nogach… Założę się, że za lat czterdzieści nasi prawnukowie będą mówili jakimś angolopolo, zaś potomkowie naszej milionowej emigracji na Wyspy zachowają z egzotycznej mowy przodków, jako pamiątkę, bibelocik, jakiś ekstrawagancki dźwięk, jakieś jedno słowo… Jakie słowo by pani dla nich w podarunku miała?

 

Ryćka.

Przyprawia mnie pani o zawrót głowy. Skąd u pani ryćka?

 

W moim rodzinnym domu stoi ryćka po dziadku Kaziu.

Tak się przypadkiem albo i nie przypadkiem składa, że czytam właśnie książkę socjologa śląskiego Aleksandra Nawareckiego „Lajerman”, zaś w tej książce — trudny do zacytowania, bo bardzo obszerny poemat prozą — o ryćce! Okazuje się, że śląski dom jest nie do wyobrażenia bez ryćki: babcia potrzebuje jej w kuchni do obierania kartofli, dziadek w przedpokoju do czyszczenia butów, ojciec do nakręcenia zegara, dziecko do zabawy… Jednym słowem — nie ma śląskiego życia bez ryćki…

 

Tak jak i naszego ostrzeszowskiego.

Piękna podstawa braterstwa. Ale zmartwię panią: naszą ryćkę Ślązacy przeinaczają na ryczkę.

 

Nasze — ładniejsze.

Ba, ale jak o tym przekonać cały Górny Śląsk? Jak ich na nasze ć przekabacić? Ale wie pani, o kim ja sobie teraz pomyślałem? O świętym Józefie. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Okazuje się, że znów nie tak daleko od siebie. Otóż mój znajomy jasnowidz, ateusz wielki i z tego tytułu znawca historii biblijnej, z całego otoczenia Jezusa poważał jedynie świętego Józefa. Jedyny człowiek pracy w tym pyskatym towarzystwie — mawiał. O swoim ulubieńcu opowiadał stworzone i niestworzone rzeczy. I stąd o Józefie cieśli, o którym nikt nic nie wie, ja wiem niejedno. To chociażby, że musiał on być drobnym rolnikiem nazareńskim, jednym z tych biedaków, o których się mówi, że ma dziesięć fachów — a ten ostatni jego nosi nazwę — bida. Naturalnie, był dla maleńkiej społeczności nazareńskiej cieślą, kołodziejem, stolarzem, może i kowalem, znam jego narzędzia pracy — w pewnej chwili pojąłem, że znam aż nazbyt dobrze, po prostu namacalnie — z gospodarstwa własnego dziadka. Socha, radło, jarzmo, grabie, łopata, piłka do drewna, dłuto, żarna, przetak, sito: wszystkie te narzędzia i sprzęty dziadek Walenty bezpośrednio chyba przejął od majstra Józefa. Zastanawiam się teraz, czy i ryćkę miał święty Józef w swoim inwentarzu. Pewnie tak, taki stołeczek przydawał się z pewnością Dzieciątku… Na co innego jednak chciałbym zwrócić uwagę: na długie trwanie cywilizacji rolniczej, na jej niesłychaną stabilność i niewywrotność: ile królestw upadło, ile powstało w ciągu tych dwu tysięcy lat! A święty Józef i dziadek Walenty tymczasem, nie zważając na nic, robili swoje. Wiek XX dopiero wjechał na traktorach i kombajnach, jarzma i radła trafiły do skansenu. Skończyły się dzieje.

 

Mówi Pan o poszanowaniu ziemi i pracy jako głównych wartościach kultury chłopskiej. Kultury, która już do nas nie wróci. Wielka szkoda, prawda? Uśmiecham się, bo u nas powiedzieliby: Szkoda to jest wtedy, jak świnia w buraki wejdzie.

Taka cokolwiek sowizdrzalska postawa też jest nie do przecenienia wartością tej kultury, która, jako się rzekło, ma za sobą doświadczenie długiego trwania i która byle głupotami zajmować się nie zwykła. Niemniej z uprawami, nie tylko buraków, nie jest u nas najlepiej. W ogóle kto dziś jeszcze pochyla się nad ziemią, pielęgnuje ją? Jak widzę, głównie, a może jedynie, właściciele ogródków działkowych. Chłop u nas zmalał do formatu działkowicza. Nie powiem, że to źle. Ekspulsowany ze wsi, musiał gdzieś się schronić. Z błogosławionym skutkiem zresztą. Przeświadczony jestem, że w przypadku jakiejś wielkiej narodowej biedy ci nowi działkowi chłopi wyżywią nas jakoś. Oni są ostatnią naszą oporą. Legion świętych Józefów… To są prawdziwi ludzie chłopskiej pracy, pracy na roli: rzetelnej, akuratnej, dokładnej, bez porywów, bez nadziei na wielkie sukcesy i nawet nadzwyczajne plony. Zauważmy, oni spokojnie pracowali nawet wtedy, kiedy nikt nie pracował. Pojęcia strajku, nawet strajku włoskiego, załogi tych ogrodów nie znają. I jeszcze jedno. Czytałem niedawno żarliwy esej niemieckiego filozofa, który gorąco apelował o opamiętanie nie Niemców, nie Europejczyków — wszystkich obywateli świata, których cywilizacja wprawiła w trans i obłędną żądzę tłumnego przemieszczania się z jednego atrakcyjnego turystycznie miejsca w inne miejsce ze szkodą dla środowiska naturalnego, zdrowia i — nie na końcu — osobistej satysfakcji każdego obieżyświata. Zatrzymaj się, woła filozof, zostań w swoim pięknym domu. Zajdź do swojego ogródka, weź łopatę do rąk. Kop tam, gdzie stoisz. Jeśli nie wykopiesz od razu skarbu, to wykopiesz zawsze odrobinę zadowolenia i nawet szczęścia. I otóż, zauważmy, chłopi z ogródkowych enklaw usłyszeli apel filozofa, zanim jeszcze jego autor go wygłosił, i odnieśli się do niego pozytywnie; stanowią oni najbardziej stabilną część narodu.

 

Wielki z Pana pesymista. Nihilista nawet. Jak by już nie było na świecie żadnej wsi. Nawet pańskiego Siedlikowa.

Pani Agnieszko, jakieś półtora kilometra stąd rozciągają się posiadłości Folwarku Bródno. To nie jest w środku Warszawy, ale w środku prawobrzeżnej Warszawy — tak. To jest rozległa i bogata osada rolnicza z ogrodami, szklarniami, sklepem z narzędziami rolniczymi i ogrodniczymi, stajniami, oborami, chlewniami, kombajnami, rozległymi wybiegami dla koni i kucyków, kurnikami, długo można by wyliczać, może starczy, że powiem: gdyby pani miała chęć nauczyć się trudnej sztuki dojenia kóz — zdąża pani do naszego Folwarku Bródno jak w dym. Kilka lekcji i wyjeżdża pani z Warszawy jako dyplomowana dojarka. Czy jednak w naszym powiecie ostrzeszowskim będzie pani miała okazję popisać się swoją ekstrawagancką sztuką, zdobytą u nas na Bródnie? Bardzo wątpię w każdym razie w Siedlików w tym względzie. Wystarczy z drogi pozaglądać w ogródki paniom siedlikowskim, by zauważyć, że nie sadzą one nie tylko pietruszki, ale nawet najskromniejszych stokrotek! Tak jak to jest w zwyczaju po miastach. Bo też mieszkańcy dzisiejszego Siedlikowa to w przeciwieństwie do załogi bródzieńskiego folwarku nie specjaliści od hodowli trzody chlewnej ani kombajnerzy, lecz urzędnicy średniego i wyższego stopnia ze swoimi rodzinami, emerytowani księgowi i dyrektorzy, rodziny pracujących w Niemczech i Holandii specjalistów budowlanych… Owszem, są jacyś rolnicy, ale starają się nie rzucać nikomu w oczy i nie psuć obrazu zielonej spokojnej podmiejskiej osady, swoistego wsiomiastka, które stara się zapomnieć o tym, że wsią kiedyś było, ale awansowało. A ja się z tego cieszę, patrzę i oczy przecieram, bo przecież to była niegdyś najbardziej słomiana wieś Wielkopolski. Z nędzy doszliśmy do pieniędzy, za pieniądze zbudowaliśmy piękne domy, Siedlików Nowy!

 

Czyli, twierdzi Pan, prawdziwej wsi już nigdzie nie ma?

Jak to nie ma? Jest — w moich książkach! W nich proszę kopać, jak to filozofowie każą.

 

Siedlików-Warszawa 2013

 

[Rozmowa ukazała się po raz pierwszy
w Ostrzeszowskiej Kronice Regionalnej nr 6/2013.]


 

CZYTAJ TEŻ