WEEKEND
W GÓRACH


 

 

Kontakt wzrokowy mieliśmy od razu. Nawiązał się przelotnie wyrażając możliwości i znaki zapytania. Była przede mną w kolejce do busa na placu przed Pałacem. Nie będzie tego placu, ten plac jest mniej ulotny niż znajomości, ale trzeba zapisać, że parking na placu Defilad podobny do morza księżycowego. Zatoka niewinności, morze niespodziewań, ocean przestworu, bagno zaguby – toponomastyką akwenów lunarnych inspirowane, moje nazwy. Innowacja: ziemska nazwa z kosmosu, nie na odwrót. Nikt obok niej nie usiadł, więc pytam, czy można i już jedziemy tam razem. Pokazuje mi wiersze do kolejnego tomiku, w nich subtelności erotyczne, czyta szybko moje opowiadanie. „Wciągnąłeś mnie”, mówi, wierzę w pochwałę bez zbędnych naddatków. Mało rozmawiamy w cichym autokarze, ale jej ponętność, drgania, drgania, nie wiem, czy w niej też, choć gada się dobrze i bardzo ją śmieszę. Na miejscu ulatnia się przy hotelowej recepcji, ale już mam esemesa z wyjaśnieniem. Nie musiała. Rajza po górskiej wsi, to proponuję. W poszukiwaniu sklepu, monopolowego według jednej z dwóch pań mijanych na drodze, zdaniem drugiej – ogólnospożywczego (bardziej liczymy na taki). Co to za sklep, o którym tak różnie gadają? Jeszcze bardziej dla siebie na pustej drodze, sami razem wobec zagadki sklepu. Przed sklepem wiata z ławami z bali, które i pod słoniem by się nie ugięły. Tkać porozumienie na siedząco. Nasze nie głębokie, ale już szerokie: literatura i poglądy współczesne, zachwyt Saską Kępą, zdrowe jedzenie i ruch. Zaskoczka: sklepy są dwa, taras drewnianego pawilonu ma też Sery Góralskie. Najpierw tam, bo zaraz 17. Oscypkiem i miodem. Placówka skórami wyściełana, ciekaw jej pytam o ceny, ożywiam się trochę szczerze, a trochę z grzeczności. Mówią, że spożywczy obok zaopatrzony, tam kieruję kroki.

– Nie wchodzisz?

– Nie – akurat gdy trzymam drzwi, ona przystaje.

Przecież chciała. Pozazdrościła Serom większej niż wobec niej wzmożoności? Albo myśli, gdzie prawda i fałsz i jak mnie wycenić? Gdy przeglądam krafty w lodówce, wreszcie przychodzi, jedną po drugiej ujmuje dłonią butelki oddając się etykietom bez słowa.

– „Żelazna Dziewica”, widziałeś takie piwo? – zwraca ku mnie etykietę z torturami na starej rycinie.

Przed wieczornym koncertem stoi trochę obok. Chciała, żebym widział ją z daleka? Ale jest w zestawie sześciokoleżankowym. „Może być”, mówi do niej jedna i to chyba o mnie; wszyscyśmy z ciebie, mądrości grupy. Dobrze, że koncert, bo nadskakiwanie zużyłem na oscypki. Stoję z nimi, ale raczej sobie; one gadają. Aż podchodzi do nich, ale bardziej do niej (najładniejsza) śmiały koleżka, nie jakiś tam znowu wyrośnięty Harry Potter, za to naturalnie i frontalnie.

– Ile ty masz wzrostu? – zagaja właśnie ona, ciekawie.

– Prawie dwa metry.

Padają imiona, dziewczyny stają nieco półkoliście i ja na drugim krańcu naszej-nienaszej szóstki nie łapię się jako jedyny. A ten oddala się! Wbrew udanemu nawiązaniu kontaktu, manewry jakieś ponowoczesne. A może nie, może on coś wyczuł, lub może ona wyczuła nie to, co chciała w jego „dwóch metrach”? Grunt, że poszedł! Ona niech nie myśli, że doskoczę do licytacji od razu. Co to, to nie, jak trajkoczą stare ciotki. Ale ten już wraca! Ale jak wraca, przybywa i podaje oczywiście jej, butlę z winem podaje, z baru ją wytrzasnął i szpanuje? Trębacz na scenie ciągnie czarowne nuty, ona bez słowa sięga i zmienia się posłusznie w hejnalistkę. Nikt nic nie mówi, ale ta butelka, ręka sięgająca, ręka oddająca, sama zgoda bez żadnych pytań, teatralizacja ruchów, żeby każdy widział, jak on ją poi i jak ona łoi. Piją jak głupi i co? To jest popis dorosłych ludzi na literackim festiwalu? Wstają jak na gwizdek i wychodzą oboje, i to już boli, gdziekolwiek poszli i po cokolwiek, raczej nie na papierosa, bo pali się tutaj. Dwa kawałki przeleciały, tylko taką mam miarę czasu, przecież nie patrzyłem, o której poszli, żeby im go mierzyć! Ale wracają! Z kolejną butlą, może postanowili nie zamawiać w barze, tylko z jego pokoju przynieśli, czasowo by się chyba zgadzało, przecież nie załatwili sprawy za ścianą w kiblu w kilka minut?! A jeśli załatwili – żal mniejszy? W emocjach logika kruszeje. Trąbi trębacz, trąbią ona i on, ja też, żeby mina na twarz nie wypełzła, trąbię moje piwo, im dobrze tak trąbić, a mnie głupio, bo przecież to widać: czym są oni za pięć koleżanek ciągnący zdrowo i bez krępacji z jednego gwinta, a czym ja tu z boku sam z butelką przy tamtej jak kikut. Ale rozpełza się sytuacja, odchodzą koleżanki, odchodzi on, ona jeszcze stoi; na mnie ani łypnie, jakby niewystrzał mokrego naboju zgasił jej przyjemność zaczętą potrzymaniem mnie na muszce.

Ale głupio się obrażać, postawił koleś wino, to wypiła, chciał postawić tylko jej, a drugie uwspólnili przynosząc na dwójkowe obalenie. Głupio się obrażać, czyli będzie dystans, będzie chłód, albo może i tego nie będzie, żarło ale zdechło. Chyba że nocy moc resetowania taka, że będzie zmiana i wróci, co było? A może w tym kolesiu tylko to grało, że tak śmiało ku niej kroczył i tylko wino mogło zrobić całą resztę, ale nie starczyły nawet dwa pite ochoczo? Głowę mogła wyćwiczyć w kręgach literackich. W barze za drogo, sklep za daleko. Jest punkowa płyta „A Fridge Too Far”, przecież to można i tak rozumieć, że za daleko do tej lodówki. A może ona stwierdzi, że z tamtym tak na siłę to zły pomysł, a ja przecież byłem całkiem fajny?

W rozgardiaszu śniadaniowym już mikrolicytacje, już gra spojrzeń. Konsekwentnie, do całej grupy, zbudowaną suczą sytością, jej sytość koreluje z moim biednym niespełnieniem, z  wtrąceniem w niespełnienie, w kontekst towarzyski niespełnieniowy. Uśmiech promienny amerykański do twarzy przykleiła i obnosi jak feretron. Ciekawe, czy gdyby z tamtym jej akurat wszystko zatrybiło prowadząc do nocy znojnej, ciekawe, czy i wtedy grałaby ten mecz od samego rana? Czy wchodziłaby w dzień na takim udawactwie, gdy przy śniadaniu o 7 po imprezie inni nie całkiem jeszcze przytomni? Jakby szło ku mocnej antykulminacji: ja już niekoniecznie, ona w maskujących manewrach, po dwóch stronach rzeki nasze wojska. Szkoda, że tak mi się spodobała, pobieżny ogląd, ale wszystko w niej ujrzałem, co mi potrzebne do kilkumiesięcznej bliskości z opcją prolongacji na lata i odciskania się w sobie dwóch jestestw. Lecz z dobrej gry zła gra, bo wciąż napiera uśmiechem swoim-nieswoim.

I byłoby wszystko zwyczajnie, nieudany ćwierćromans wyjazdowy, gdyby nie te skinięcia głową do góry, do mnie te skinięcia, takie, żeby dla siebie, dla mnie i wobec całej grupy wepchnąć mnie głęboko w odartego z czci chłystka. Żeby zbyć mnie skutecznie wobec siebie, potrzebuje nakryć mnie chłystkiem, zobaczyć, jak inni tego kmiota potwierdzają i mieć potwierdzenie, że to się zgadza, a tylko zawirowanie podróżno-przyjazdowe ją wcześniej zmyliło. Niegłębokie performanse. Otoczenie nie daje się wkręcić i jest pojedyncza w swoim wirtualu. Mała melancholijka na dnie serca, to wszystko.

Dwa dni od koncertu, trzy od przyjazdu, wsiadamy do autokaru powrotnego pełni pracą i syci wrażeń. Chyba przypadek, bo nie wiem, kto usiadł pierwszy, ale słyszę ją, siedzi jeden rząd z tyłu, po drugiej stronie alejki. Omiatam pejzaże dookoła, ale widzę i to: ona obok siebie ma prawdziwego chłystka! Uśmiechniętego jak ona, ale nieudolnie, tak jakby odbierał dosłownie pierwszą lekcję takiego uśmiechu. A po niej widać, pod tym uśmiechem, skupienie kobiety zainteresowanej. Ten jej duży dzieciak na oko ma może z osiemnaście-dwadzieścia, ale tokuje jak gimnazjalista. „Mój kolega wysłał wiersze Tkaczyszynowi”. „Jak czytam swoje, to nie tak, że uuuuu, chociaż czasem jak przeczytam, to myślę, tak tak tak tak tak!” Na jakimś rytmie mówi to swoje tak, co za dzieciństwo wcielone?! „Naprawdę?” „Aha!” „No proste!” – ona całemu autokarowi chichocze perliście w niezłomnej perwersyjnej ostentacji bez jednej szczeliny. Na postoju ma sojuszniczkę, papużkę wyszczerzoną zaoceanicznie, podwójny uśmiech idzie przez parking, uśmiech krzewi się przez uśmiech, zęby mnożą się przez zęby. A ja czuję, że nie całkiem zgasło, co wcześniej się zatliło i idiotyzm idiotyzmem, absurd absurdem – a przecież dotykanie dotykaniem. Ale przecież nie o zazdrość chodzi, to ukłucie komara, chodzi o ucisk jej bezwzględnej ostentacji. Po kiblu kupuję sobie jedno piwo. Można, jesteśmy po robocie.

„Tak lecisz we mgle i mózg nasuwa ci…” szumi ta szumowina nawet nie przystojna, albo może i przystojna, nie znam się, ale z twarzą bezrefleksyjną jak kałuża błota, to mi rozrywa czaszkę, to, że on naprawdę taki, jestem w emocjach, ale go nie spłycam, bo nie ma czego spłycać. Chłopina, chłopaczyna, chłoptaś po dwóch książkach przeczytanych. No pewnie nie po dwóch, ale tak wygląda. „Jak robię na dysku porządek, to mam dwie pieczenie na jednym ogniu, bo od razu mam porządek w wierszach. Trzeba mieć od groma talentu, żeby pisać, jak się chce, a nie jak ci przyjdzie”. Człowieku, może niech ona dzierga makatki z tymi sentencjami, może chwycić, jak ktoś powie, że to hipsterskie. Retro na czasy, gdy „prawdziwych wieśniaków już nie ma”. „Tak tak tak tak tak tak tak” – on sam coś gdacze i sam sobie przytakuje. „Wiesz, już prawie dojeżdżamy. Ale tak naprawdę wszystko przed nami. Świadomy początek dążenia do doskonalenia się swoim pisarstwem. Czy to nie jest świetną wizją?” „Wymienimy się mailami? Podaj mi swój, to ci od razu coś wyślę”. „On ma świetne koncerty. Skandynawia, całkiem inna kultura niż u nas”. Jakaś moc się obudziła nieustępliwa, bo przecież ludzie drapią się jednym palcem po głowach, ciamkają, nie są z nią w tej grze. W tym wkurwieniu szybko mi to piwo poszło, przepijam wodą. „Eksperymentuję z formą, ale wierny sobie. Taką moją wypracowuję, ale w zasadzie gotową”. „Wow!” „Podoba ci się?” „Nooo”. „Jak eksperymentuję, to powinno być bardziej interesujące”. Ona się tym chłystkiem zachłysnęła. Zachłystkiem. Gdyby mu coś powiedziała, pewnie momentalnie gadałby inaczej, tłumaczyłby się z gaworzenia, objaśniałby własne słowa, przecież to jakaś nauka chodzenia to jego mamlanie. Słuchawki i książka, jeszcze słyszę hektyczne myśli, ale dźwięk wykołysze, zaraz wejdę w karty powieści. Spokój wzrasta, uwaga przestaje latać po autokarze, będę czytał. Dokładnie, gdy wracam do siebie, czuję ucisk w pęcherzu. Pierwszy postój był szybko, musi być jeszcze jeden, ale minęła tylko godzina! Wytrąbiłem to piwo chyba z przekory, z jakiegoś buntu, ona miała chłystka, a ja miałem piwo? Było jakimś ruchem, jakąś desperacją podobną do jej desperacji? Skupiam się na czytaniu, w narracji znikam na kwadrans. Po którym pęcherz odzywa się cokolwiek silniej. Pochodne imprezy z wieczora też muszą po mnie krążyć i robić swoje. Dwie godziny. Parking to po trzech co najmniej. Gdyby tak siedzieć samemu daleko z tyłu, załatwić to po cichu, przecież mam swoją butelkę do wody. Narracja działa coraz słabiej, bo pęcherz już bardziej krzyczy, niż mówi. Siłą woli można wiele, ale jest granica, za którą to podchodzi aż do gardła, sprawdziłem kiedyś jako pilot wycieczki, gdy w hotelu dawali pyszną kawę, a czasu na śniadanie był nadmiar. Ale wtedy byłem decyzyjnym i mistrzem ceremonii. Ja a nie mistrzowie pióra, którzy jadą tym tu autokarem. Dwie godziny piętnaście. Jak długo tak potłumaczę sobie? Dwadzieścia minut? Im później tym lepiej. Dwie godziny czterdzieści, to już kwestia odpowiedzialności, groźba katastrofy. Kocim krokiem do kierowcy, przysiadam, pytam cicho. „Tak gdzieś za czterdzieści minut, pod Łodzią”. Proszę, żeby wcześniej, za piętnaście, dwadzieścia, wracam na miejsce. Muzyka na full, cała naprzód w książkę. Świata nie ma. Już prawie wstaję, prosić o szybsze wybawienie, bo z prawej znak, że jest o pięćset metrów. Ale miękki zjazd na prawo, zwolnienie, to tylko chwila.

Operacyjnie nic się nie stało, postój z jedzeniem hamburgerów wcześniej o dwadzieścia minut. Nie idę tam, bo nie jem takiego żarcia, dobrze, że przy takiej „restauracji” stanęliśmy.

W autokarze cicho. Nie tokują, nie chichoczą. Poczuła, że dotarły jej toksyczne pociski, że ma swoje punkty w grze godnościowej? Może grupa nasłuchawszy się, razem dała coś do zrozumienia w tej burgerowni? Nie żałuję, że mnie tam nie było.

Zjazd w toń morza księżycowego, małe czułości pożegnań przed autokarem, warto było jechać. Choreografia przy luku bagażowym, on znów koło niej. „Przyjedziesz dzisiaj?” „Wezmę taksówkę, to się wyrobię” – on odpowiada jej z dorosłą rzeczowością. Wygląda na przekonanego, że instynktownie wie i rozumie wszystko.