Wóz


 

1.

 

Każdy człowiek może okazać się ważny i zwykle jest to zaskakujące, bo przecież przedtem był nieważny lub na ważnego nie wyglądał. Albo przeciwnie: wydawał się tak ważny, że jakby nie wchodziło w rachubę zakolegowanie się z nim, a jednak w końcu nastąpiło. Tak właśnie było z Pilotem, czytałem jego książki i nawet recenzowałem tomik „Na odchodnym”, ale do głowy by mi nie przyszło, by się do niego odzywać, napraszać mu się ze swoją osobą. Poznaliśmy się przelotnie we Wrocławiu jakieś dwadzieścia lat temu (już nie pamiętam, który to był rok), obydwaj braliśmy udział w panelu na temat pisarzy „kresowych”, a poza nami: Andrzej Falkiewicz, Oluś Jurewicz, Jerzy Pluta i nienawistny prof. Tomkowski, który zachowywał się, jakby miał nas wszystkich w głębokiej pogardzie. Po dyskusji nastąpiło rytualne podanie sobie rąk, po czym oni udali się (jak mi potem doniósł Oluś, niezadowolony z takiego obrotu spraw) do cukierni, a ja do hotelu, gdzie byłem już umówiony z kolegami.

Pan Marian wydał mi się mężczyzną potężnym, w tych swoich dżinsach i bladoniebieskiej koszuli, pracował wtedy w redakcji tygodnika Forum jako specjalista od spraw rosyjskich, co mnie intrygowało, ale nie ośmieliłem się go o nic zagadnąć. Nie nastąpiło też żadne podtrzymanie znajomości, w międzyczasie „Pióropusz” dostał nagrodę Nike, co bardzo mnie ucieszyło (w całej swojej historii nagroda ta nie została przyznana słuszniej), lecz byłem wtedy za granicą i nie mogłem się zjawić na ceremonii wręczenia. Rok później, kiedy już na nią poszedłem (ale nie pamiętam, kto dostał), pan Marian przemówił z monitora jako poprzedni laureat, mówiąc mniej więcej tak: „różni ludzie mają do mnie pretensję o tę nagrodę, pewnie dlatego, że jestem łysy”, co było tak urocze i dowcipne, że aż zapragnąłem go w końcu lepiej poznać, lecz chyba nie był tam obecny osobiście.

A jednak co ma wisieć, nie utonie. Podczas jakiejś imprezy w Muzeum Literatury albo w Domu Księgarza zagadnął mnie Wacek Tkaczuk, że Pilot chce ze mną pogadać, umówić się. Do umówienia doszło chyba też za pośrednictwem Wacka, w każdym razie nie zachował się żaden ślad w mojej skrzynce mejlowej. Jako miejsce spotkania autor „Panien szczerbatych” wybrał elegancką kawiarnię Pożegnanie z Afryką, co było dla mnie udręką, bo kawy nie piję od ćwierćwiecza, a tam w asortymencie było wyłącznie ileś rodzajów kaw. Wybrałem kawę z luwaka, mającą ten zbytkowny smaczek okropieństwa, kawa była wyborna, ale dostałem od niej palpitacji i przez cały ten wieczór byłem nienaturalnie poddenerwowany. Pan Marian wydał mi się za to kruchy, jakby zmniejszony, wciąż pełen energii i pomysłów, ale chcący już je scedować na innych. Nie nosił już dżinsów, tylko brązowe sztruksy, jak mój dziadek (o czym opowiadała mi mama). W tym umówieniu ze mną chodziło mu o tzw. czarownice doruchowskie, czyli kilkanaście pań zamęczonych w 1775 roku z nakazu tamtejszego dziedzica. Wręczył mi plik materiałów na ich temat, sądząc, że jako człowiek z sąsiedztwa (chodziliśmy do tego samego liceum w Ostrzeszowie) włączę się w sprawę ich oficjalnej rehabilitacji.

Sprawa ta jakoś mnie nie wciągnęła, ale rytuał naszych spotkań pozostał, na szczęście już nie w Pożegnaniu z Afryką, tylko w Barze Kawowym, który okazał się ulubioną Mariana (od tej pory już Mariana) knajpą. Wbrew nazwie, pije się tam przede wszystkim piwo, piliśmy więc już zawsze piwo Królewskie, niedobre, lecz będące specjalnością tego lokalu. Marian przynosił za każdym razem jakiś prezencik, a to pierwsze wydanie „Pochwały lenistwa” Bertranda Russella (nader trafiony prezent), a to którąś ze swoich książek (w ten sposób zostałem posiadaczem „Boskiego dziecka” i paru innych), a to kserówkę przedwojennego ogłoszenia brzmiącego następująco:

 

Kobietę, która mi sprzedała dużego żółtego królika (samicę) 1 ½ tygodnia przed świętami za 10 tys. mk. na targu w Ostrzeszowie, upraszam celem wyjaśnienia o zgłoszenie się za wynagrodzeniem 20000 mk., gdyż podejrzywają mnie o kradzież tegoż królika. W imię sprawiedliwości upraszam także te osoby, które były obecne przy kupnie tym o łaskawe zgłoszenie się.

Józef Janas, kolejarz.     

 

Dostałem też jego zdjęcie, jak powozi furmanką zaprzężoną w krowy. Ostatnim prezentem był zaś „Degustator”, kryminał księdza Marcina Walczaka z Mikstatu, który przeczytałem w dobie pandemii, gdy dopadł mnie ów nienawistny wirus. Atrakcją tej nieco kuriozalnej książki były skrzętnie podkreślone przez Mariana wulgaryzmy.

 

 

2.

 

O czym gadaliśmy, teraz już tak dokładnie nie pamiętam, na pewno dużo o Ostrzeszowie, bo Marian wtedy jeszcze dość często tam bywał (stąd też zajmowała nas żywo sprawa modernizacji dworca autobusowego w Ostrowie Wlkp., gdzie ongiś skręcił sobie kostkę na tych wybojach okropnych), zawsze do omówienia był najnowszy numer Twórczości (obaj biadaliśmy nad jej upadkiem po śmierci Jurka Lisowskiego, lecz jednak skrupulatnie czytaliśmy), jak też inne literackie nowinki, próbowałem np. zainteresować go „Piwoniami” Krzysia Gedroycia i sposobem, w jaki autor używa tam gwary białostockiej, bo przecież Marian był specjalistą od gwar, lecz jednak się nie zainteresował (podobnie jak ja czarownicami). Jedno z tych spotkań było szczególnie pamiętne, zaprowadziłem na nie bowiem Renatę Bożek, Panią Prezes klującego się wówczas Związku Pisarzy ze Wsi. Marian przyłączył się do nas z entuzjazmem i napisał wspaniały utwór do naszej pierwszej antologii „Kwiatki polskie” (poniekąd wyjaśniający też, czemu tak go interesowały wulgaryzmy w powieści księdza). Członkiem rzeczywistym Związku nigdy nie został („przez całe życie nie należałem do żadnej organizacji, więc pozwólcie, że będę się tego trzymał”), ale sprzyjał nam zawsze i zaszczycił swoim udziałem promocję „Kwiatków” w Muzeum Etnograficznym (można ją sobie obejrzeć na youtubie, wpisując hasło „Kwiat polskiej wsi”). Był już wtedy „ledwo chodzący”, ale dyskutantem okazał się zadziornym i nieustannie zbijał nas z pantałyku.

Spotkaliśmy się też raz przy smutnej okazji, mianowicie po śmierci Wacka, który sporządził był listę osób, mogących wziąć sobie jego książki. Znaleźliśmy się na tej liście i pewnej czerwcowej soboty 2018-go roku pojechaliśmy tam na Ursynów jako „spadkobiercy”. Książkami rozporządzał Paweł Orzeł, więc przesiedzieliśmy w mieszkaniu Wacka parę godzin we trzech, grzebiąc w książkach i wspominając zmarłego kolegę. Mariana szczególnie intrygował fakt, że Wacek, wiedząc już, że jest umierający, wciąż robił sobie bardzo drogie implanty zębów, na co odpowiedziałem mu wierszem Mirona Białoszewskiego:

 

A KOŚCIOTRUPY?
wszystkie na malowankach
mają świetne zęby
cie-ka-we

bo bez zębów co one?

 

Wziąłem wtedy tych książek całą torbę, a Marian jakąś jedną, po rosyjsku.

W tymże 2018-ym roku wydał „Dzikie mieso”, swoje arcydzieło poetyckie, za które rok później zdobył pierwsze miejsce w konkursie Złoty Środek Poezji. Nagrodę odebrała Renata z ramienia Związku, Marian już bowiem wtedy praktycznie nie mógł chodzić, a mianowicie (co za ironia Losu!) jemu samemu wdało się w stopę dzikie mięso (innymi słowy: przerost tkanki łącznej), początkowo sobie z tego faktu żartował, jednak dwie operacje nic nie dały i w ten sposób został unieruchomiony, nasze kontakty zyskały więc wymiar telefoniczny oraz mejlowy, zapraszał nas nieustająco do siebie na Targówek, ale zarazem odwlekał to wydarzenie do czasu, gdy „wydobrzeje”, Renata jeszcze chciała zrobić z nim wywiad, mieliśmy też dyplom do przekazania, który w końcu wysłaliśmy pocztą, podobnie jak naszą drugą antologię „Włoski polskie”, do której dał swój znakomity esej o kołtunie. Ostatnim „czynem literackim” Mariana były gratulacje złożone naszemu związkowcowi Rafałowi Wojasińskiemu po otrzymaniu przezeń Nagrody im. Józefa Mackiewicza, mające też charakter pocieszenia i wsparcia, gdyż Rafał obawiał się, że przyjęcie tej nagrody zaowocuje środowiskowym ostracyzmem (do czego na szczęście, w zasadzie nie doszło).

 

3.

 

„Pan jest pisarzem językowym”, powiedział mi Stefan Chwin w Moskwie (a było to 20 lat temu), dało mi to nieco do myślenia, bo nigdy się za takiego nie uważałem, lecz rzeczywiście, przy Chwinie kimś takim jestem, no ale przy Pilocie już nie jestem. Dla Mariana język był świętą krową, którą nieustannie doił, a ściślej mówiąc nie język, tylko mowa, bo przecież nie język polski, tylko mowa wiejska, siedlikowska. Był jej nosicielem i wynosicielem na wyżyny, ona zresztą nie tak od razu i nie zawsze ulegała mu, w „Pannach szczerbatych” czuć ten trud wtłaczania jej do literatury, w „Boskim dziecku” z kolei zdaje się już zbyt natrętna, przesłania sobą całą opowieść (przynajmniej do momentu, kiedy już do niej przywykniemy). Tak jakby Marian, stworzywszy „Słownik dawnej gwary Siedlikowa” pisał kolejne dzieła już z tym słownikiem w ręku. Rozumiecie, Panowie, nie to że przestałem te jego książki rozumieć (bądź co bądź są pisane gwarą mojej okolicy, więc ją rozumiem doskonale), lecz że pisane są w sposób celowo niezrozumiały dla chłopów i bab z innych stron. Taki to był jego chłopsko-wielkopański gest: skoro już goście jadą, to dać im wszystkiego w nadmiarze. Do ulubionych chwytów literackich Mariana należała też bowiem przesadnia, chłopak okradający wędzarnię wynosi z niej nie jakieś dwa pęta kiełbasy, ale i salcesony, kiszki, całe wręcz świńskie półtusze, wszystko to kryjąc za koszulą. Nie mamy o to do niego pretensji, choć nie jesteśmy sobie w stanie tego wyobrazić. Tak samo Marian: był kimś niewyobrażalnym, a jednak istniejącym, stąd go tak uwielbiamy, choć pewnie nie rozumiemy, bo przecież nie jesteśmy chłopami z chłopów, tylko już z chłopskiej inteligencji (mówię to za siebie i za Renatę), sam kiedyś raz prowadziłem wóz i pamiętam te rzemienne lejce, i tego konia, co się mnie słuchał, choć się tego zupełnie nie spodziewałem. Marian prowadził wóz znacznie większy, no i doprowadził go tam, gdzie się dało.

 


 

CZYTAJ TEŻ