Pierwszy raz zobaczyłem Mariana Pilota na spędzie młodych i starszych pisarzy w Polańczyku, wczesną jesienią 1975 roku. Najmniej charakterystyczny spośród reszty „literackich opiekunów”. Reszta panów to byli ludzie z pierwszych stron gazet i z TV. Berezę poznałem wcześniej, podczas wręczania nagród S.W. Czytelnik. Myśliwski to wujek polsko-amerykańskiej przyjaciółki domu, która przyjechała na studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, a ja w Akademii już wtedy byłem asystentem. Marian Pilot był chyba ścichapęk.
Sporo lat później, jakieś czterdzieści lat temu, doskoczyliśmy do siebie w Tygodniku Kulturalnym jak dwa koguty. On był za absolutną swobodą językową i kompozycyjną, ja za pewnym porządkiem, który skupia w całość i siano, i złoto.
CZYTAJ TEŻ