Maria Jentys-Borelowska
O tym, jak młody pisarz prowokował cenzurę
Wspomnienie o Marianie Pilocie
i jego „Zakazie zwałki”
Właściwie to wcale nie był wtedy taki młody, ani wiekiem, ani doświadczeniem literackim. Urodzony w roku 1936, liczył lat trzydzieści siedem, kiedy pisał „Zakaz zwałki”, a kiedy powieść wyszła w druku (w roku 1974) – trzydzieści osiem. I miał już całkiem pokaźny dorobek: trzy zbiory opowiadań („Panny szczerbate”, „Opowieści świętojańskie”, „Pantałyk”) i dwie powieści („Sień”, „Majdan”), cieszył się uznaniem znawców (przyznali mu wszak Nagrodę Literacką im. Stanisława Piętaka za „Sień”) i zajmował znaczące miejsce w literaturze tzw. nurtu chłopskiego. A jednak dla mnie, młodszej o lat sześć, był młody i wtedy, i potem, zawsze, aż do końca. Tak go postrzegałam.
No bo kiedy wchodził do redakcji, w której w latach 1970-1979 pracowałam – a była to Redakcja Literatury Pięknej Współczesnej, działająca w obrębie Ludowej Spółdzielni Wydawniczej w tzw. zielonym domu (siedzibie ZSL) przy ulicy Grzybowskiej 4 – robiło się jakoś jaśniej, cieplej i weselej, bowiem Marian, chłopięco szczupły, niebieskooki, jasnowłosy, z niesfornym wicherkiem na głowie i zagadkowym półuśmiechem na ustach, emanował prostotą, naturalnością, życzliwością i delikatnością, jakich się w tak uroczej mieszance nie spotykało. Lubiliśmy, gdy do nas zachodził, a czynił to dość często, gdyż rezydował zaledwie piętro wyżej, w redakcji Tygodnika Kulturalnego. Ucinał sobie pogawędki bądź to z naszym szefem, a swoim kolegą po piórze, Wiesławem Myśliwskim, wschodzącą gwiazdą polskiej literatury (prasa wysławiała akurat jego drugą po „Nagim sadzie” powieść – „Pałac”); bądź z Klimkiem Górskim, redaktorem wybitnym i – jak się po wielu latach okazało – równie wybitnym poetą (autorem sześciu ważkich problemowo i artystycznie tomików sygnowanych pseudonimem Adam Waga); bądź z Aliną Lindert, romanistką, kobieta niepospolicie mądrą, dobrą i wrażliwą (niestety, przedwcześnie zmarłą). Darzył ich oboje – Klemensa i Alinę – przyjaźnią, która przetrwała lata.
Do mnie, „nowej”, nieśmiałej nieznajomością „terenu”, odnosił się z ujmującą życzliwością i… ciekawością. Czytał moje recenzje tzw. wewnętrzne (nasi autorzy pokazywali je sobie wzajemnie), chwalił je i zachęcał do pisania dla Tygodnika. Dzięki Marianowi oraz Klemensowi bardzo szybko zadebiutowałam na łamach tego interesującego pisma (do Regionów zaś, a po latach do Sycyny zwerbował mnie redaktor tych periodyków, Wiesław Myśliwski). Dziś błogosławię szczęśliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że w trudnej sytuacji życiowej trafiłam akurat TAM i spotkałam TAKICH ludzi!
Tu muszę zrobić małą, konieczną dygresję. Redakcja Literatury Pięknej Współczesnej została utworzona w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej z myślą o pisarzach chłopskiego pochodzenia, przed którymi liczące się wydawnictwa niezbyt chętnie otwierały podwoje. Nie należeli do literackiego mainstreamu, nie poświęcano im należytej uwagi w prasie kulturalnej, a niekiedy traktowano jak kłopotliwych ubogich krewnych. A przecież byli bogaczami! Potentatami wyobraźni! Mocarzami języka! Eseje Stanisława Czernika, powieści Stanisława Piętaka, Józefa Mortona, Leopolda Buczkowskiego, Tadeusza Nowaka, Mariana Pilota, Jana Drzeżdżona, Edwarda Stachury, wiersze Bolesława Ożoga i Juliana Przybosia – to dzieła o wartości uniwersalnej, odkrywcze poznawczo i nowatorskie językowo, to cenne klejnoty w skarbcu polskiej kultury. Wiesław Myśliwski przy wsparciu Henryka Berezy (którego pozwolę sobie nazwać głównym kodyfikatorem literatury nurtu chłopskiego) i kilku znawców kultury ludowej doprowadził do tego, że przy wydawnictwie Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego powstała redakcja dedykowana pisarzom tegoż nurtu, zarówno dawnym, nieżyjącym już, jak i ich następcom. I oto ja, urodzona w mieście (co prawda małym), nie mająca żadnych „związków naturalnych” ze światem chłopów, nie wiedząca prawie nic (jeśli nie liczyć powieści Juliana Kawalca) o literaturze wyrosłej z chłopskiego podglebia, trafiłam do tej kuźni olśniewających talentów.
Tak, właśnie olśniewających, bo zaraz na początku olśniły mnie: „Nagi sad” Myśliwskiego, „Sny i widma” Czernika, „Plama” Piętaka, „Obcoplemienna ballada” Nowaka, „Panny szczerbate” Pilota… Poszły w kąt utwory Konwickiego, Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, a nawet Faulknera i Kafki. Zaczęła się moja pełna odkryć wyprawa – w głąb las.
Powieść Mariana Pilota „Zakaz zwałki” trafiła na moje redaktorskie biurko w roku 1973. Po pierwszej lekturze byłam bardzo poruszona: czegoś równie śmiałego językowo, a i problemowo jeszcze nigdy nie czytałam! Ale i zakłopotana czułam się nieco, bo pierwsze zdania utworu brzmiały następująco: Bohu. O, niech ja. Niech ja będę pierdolony! Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła? Bohu! Ten w kaczy kuper rżnięty z punktu: Bohu i tak dalej, i tak dalej, coraz ostrzej, drastyczniej. Dzisiaj wszelkie wulgaryzmy w literaturze tzw. pięknej to zwyczajność, lecz wtedy były niedopuszczalne i zazwyczaj wykropkowywane. Ja jednak po przeczytaniu maszynopisu powieści do końca zdecydowałam, że wulgaryzm musi pozostać w swej pełnej krasie (nie wykropkowany), bo jest środkiem wyrazu adekwatnym do stanu kompletnej rozwałki psychicznej bohatera (antybohatera). Nie zakwestionowałam też określenia: imperium od Moskwy do Berlina, które przekorny autor ukrył chytrze w gąszczu słów swej językowo nieokiełznanej powieści, by wystawić na próbę czujność redaktorki (?), cenzorki (?). Nie byłam cenzorką (choć obowiązywała mnie, jak każdego wówczas redaktora, „polityczna czujność”), a przy tym uważałam, że to bardzo trafne określenie naszego „Wielkiego Brata”. Za to bardzo prędko odezwała się Mysia. Cenzorka, do której była przypisana nasza redakcja, zadzwoniła do Szefa. Wprost kipiała zgorszeniem i oburzeniem. Szef z właściwym sobie spokojem odparł jej atak, a następnie wezwał na dywanik sprawcę. Nie byłam świadkiem rozmowy obu panów, wiem jednak, że nie była burzliwa. Ja nie usłyszałam od Szefa najmniejszej wymówki. Powiedział tylko coś w rodzaju: Ta ograniczona kobieta zakwestionowała kilka nieistotnych drobiazgów, ale nie dostrzegła całej grozy tej demaskatorskiej społecznie i politycznie powieści.
Autor posłusznie wycofał wulgaryzm z pierwszej linijki pierwszego akapitu powieści (Bohu. O, niech ja. Niech ja!… Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła?), ale umieścił go w trzeciej od końca linijce tegoż akapitu, już na drugiej stronie książki. Postawił więc na swoim. Czym zastąpił imperium od Moskwy do Berlina nie pamiętam, ale na pewno znalazł jakiś zmyślny wybieg. Taki był: delikatny, ale nieustępliwy, zgodny, ale bezkompromisowy.
Moja znajomość z Marianem trwała, z przerwami, ponad pół wieku. Z czasem przerodziła się w przyjaźń, tym ściślejszą i pełniejszą, że podwojoną przez mojego męża Marcina i żonę Mariana Teresę. Po raz ostatni spotkaliśmy się z jeszcze przytomnym Marianem w Szpitalu Praskim na kilka godzin przed Jego śmiercią. Jak wtedy, kiedy żył, jest często obecny w naszych rozmowach, myślach. Jest nie do zapomnienia.
Warszawa, 16 września 2024 roku
CZYTAJ TEŻ