Nagrania prawdy


 

Mój dyżurny archeolog pamięci bezradnie rozkłada ramiona. Niewiele się zachowało z początków. Rok 1970. Paryż. Sonia Dréan kilkakrotnie powołująca się na znanego jej, a mnie nieznanego, pisarza polskiego. Osobiście zobaczyłem go dopiero sześć lat później, gdy Sonia wizytując Polskę odwiedziła mnie razem z nim, Marianem Pilotem. Wtedy chyba dostałem jego książkę. Która to była, nie pamiętam, bo teraz wszystkie stoją na jednej półce, wraz z „W stronę Toskanii” Marianny Pilot, jego córki. Może to były „Panny szczerbate”? A może pierwszy „Pantałyk”? Przeczytałem i nie powiem, byłem zbulwersowany jej językiem, trochę jak z antypodów. Podobnie zresztą reagowałem na jego sposób mówienia – przesadna artykulacja, dziwnie śpiewna. W ogóle dziwny wydał mi się ten Marian P. jako człowiek i pisarz. Tyle, że już most został przerzucony, choć nasze zbliżenie miało najlepsze dopiero przed sobą.

Czasem zawracałem mu głowę swoim tekstem lub bywałem pośrednikiem w towarzyskich drobiazgach. Z początkiem lat osiemdziesiątych stał się Marian entuzjastą solidarnościowej rewolty. Miał na nią jakiś doktrynalny pogląd i zdaje się, że na Targówku, gdzie mieszkał, istniała stosowna paczka: Tadeusz Kaczyński, Andrzej Mencwel, Michał Jagiełło i inni, podczas gdy ja, poniekąd za sprawą Andrzeja Kijowskiego, cierpiałem w zarządzie Regionu Mazowsze. Spieraliśmy się zatem o głupstwa, przy czym Marian, pilny badacz prasy radzieckiej, dokopywał się jakichś głębszych pokładów. Spotykaliśmy się wtedy sporadycznie, obaj uwikłani w obłęd epoki, każdy na swój sposób. W stanie wojennym zresztą unikałem Warszawy, mając jej serdecznie dosyć. W jakim zaś kierunku poniosło Pilota, miało się okazać około roku 1983 (84?), gdy zaświtała idea powołania pisma na garnuszku Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, której redaktorem został on właśnie. Z tego zrodził się numer pierwszy (i jedyny) pisma ŹRÓDŁO (1985), którego codą była mająca pozory manifestu Deklaracja Programowa Klubu Kultury Chłopskiej. Wśród kilkunastu, a może kilkudziesięciu publikowanych tam tekstów znalazła się także moja „Terra cognita”, którą Marian już wcześniej wypatrzył, choć jaki tam ze mnie chłop. Ale kontynuacja ŹRÓDŁA została chyba wyperswadowana Pilotowi, skoro już istniał kwartalnik Regiony pod naczelną redakcją Wiesława Myśliwskiego, o identycznej linii programowej i zbliżonej talii autorów. W latach osiemdziesiątych Regiony nieco kuśtykały od trudności z papierem czy z nabywaniem tekstów. Dopiero później – początek dziewięćdziesiątych – pismo nabrało żywości, co tłumaczyłbym zaangażowaniem Mariana Pilota (a także Klemensa Górskiego i Rocha Sulimy) w sublimację tego periodyku. Redaktorem naczelnym Marian nominalnie stał się dopiero w roku 1999, gdy Myśliwski stanął na czele dwutygodnika Sycyna. Skądinąd jednak wiem, że bez jego udziału Regiony nie byłyby tym, czym były. Ich poziom zdecydowanie przerastał większość podobnych pism, choć mam wrażenie, że nie był (nie jest) dość doceniany.

Dyżurny archeolog pamięci podpowiada mi, że sporo (jak na mnie) tego czasu spędzałem w siedzibach redakcyjnych Regionów, najpierw przy ulicy Smolnej, a później na Foksal. Było to bowiem miejsce interesujących pogawędek i polemik, tematów i spotkań niemożliwych gdzie indziej. Niewątpliwie za sprawą Mariana poczułem się z Regionami związany i na ich łamach ukazywały się moje kolejne eseje, zaczyn późniejszych książek. W każdym razie, nie po raz pierwszy, zorientowałem się, jak cenną rzeczą jest kontakt z kompetentnym redaktorem, który potrafi wsłuchać się w język autora. A stąd już tylko krok do wzajemnej ufności i przyjaznych związków. Równie ceniłem sobie kontakt z redakcją Twórczości, choć tamtejszy klimat odczuwałem jako bardziej koteryjny. Któregoś razu, jakby mimochodem, Marian wyznał mi, że właśnie wrócił z cmentarza, gdzie odwiedził grób Henryka Berezy. Okazało się, że robi to dość regularnie i był w tym wyraz jakiejś czułej lojalności wobec tego inwentora „literatury chłopskiej”. Był Bereza jakoby tym, co wymyślił nazwę Sycyna. Nie powiem, bym za nim przepadał i chyba ze wzajemnością. Podczas wizyt w Twórczości traktował mnie z podejrzliwym chłodem. Co ciekawe, jakkolwiek był tam szanowany i ceniony, nigdy nie spotkałem Berezy w Regionach. Tylko dwakroć, na uroczystościach redakcyjnych, w siedzibie Fundacji Kultury Wsi w Al. Jerozolimskich oraz w Bibliotece Narodowej pojawił się Bereza, by wygłosić jakieś ple-ple. I odwrotnie, dwukrotnie nakłaniałem Mariana Pilota, by mi towarzyszył do redakcji Twórczości, ale stanowczo odmawiał, jakby go krępowała nieprzezwyciężalna fobia. Choć mgliście pamiętam, że jednak coś tam publikował. Chyba sporadycznie.

W jakimś wywiadzie (prasowym? radiowym? – już nie pamiętam) – Marian zapowiedział koniec swojej działalności pisarskiej. Powodem była niedostępność taśm do maszyny do pisania i jego niechęć przestawienia się na komputer. A wtedy już chyba nikt nie pisał na maszynie. Odnalazłem więc u siebie zachomikowanych 5 a może 6 krążków takiej taśmy, które dostałem właśnie od niego, chyba jeszcze w latach osiemdziesiątych, gdy mój elektryczny remington każdą taśmę w try miga zamieniał w strzępy. Taśmy pewnie pochodziły z zasobów redakcyjnych, ale nie zostały przeze mnie użyte, bo właśnie zagustowałem w komputerze. W ten sposób na jakiś czas uratowałem ciągłość literackiej twórczości Pilota, co zresztą okazało się jego żartem. W końcu też przekonał się do komputera, z czym jednak miał nieustające kłopoty, z których wybawiał go pewien „fachowiec”.

W latach dziewięćdziesiątych i później spotkania z Marianem Pilotem stały się pewnego rodzaju formalnością. Z parotygodniową lub comiesięczną regularnością spotykaliśmy się, najpierw w rozmaitych lokalach śródmieścia, by w końcu na stałe osiąść w ustronnej kawiarni przy ulicy Chmielnej, Między słowami. Pewną cezurę stanowił tylko niefortunny jego wypadek na stacji w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie śliskie schody kosztowały go złamanie stopy i kości nadgarstka. Marian nabrał odtąd nieufności do wszelkich schodów. Ufał jedynie windom i swojej laseczce. Spędzaliśmy dwie lub trzy godziny na pogaduszkach, wymieniając się książkami, poglądami na aktualne różności. Pewnego razu (był to 17 stycznia roku 2013) z uwagi na bliskość Domu Literatury umówiliśmy się w „Pożegnaniu z Afryką” przy Krakowskim Przedmieściu.

Tego dnia o godzinie 18-ej miało się odbyć spotkanie z Julią Hartwig z okazji wydania jej „Dzienników 2”. Swoją obecność sygnalizował też redaktor tej książki, Krzysztof Lisowski, z którym – ilekroć przyjeżdżał do Warszawy – odbywaliśmy niewielkie libacje we trójkę. Ostatecznie Marian jakoś wykręcił się od udziału w tej imprezie, tłumacząc się zmęczeniem po trzydniowej wyprawie do Katowic, jakby też wyczuwał, że Lisowskiego jednak nie będzie. Ale gdy jeszcze siedzieliśmy w tej knajpce, bez uprzedzenia położyłem na stoliku dyktafon, który nagrał naszą prawie trzygodzinną paplaninę, zresztą wcale treściwą. Robiłem tak od pewnego czasu, informując rozmówcę dopiero po fakcie, że został nagrany. W razie sprzeciwu byłem gotów skasować nagranie, choć nigdy się nikt tego nie domagał. W ten sposób zebrała mi się spora kolekcja głosów osób już we większości nieżyjących, śmiem uważać, że o wartości bez mała historycznej. Nagranie to później skopiowałem na płytę i przekazałem Marianowi. Niestety, nigdy jej nie wysłuchał, gdyż jego komputerowy „fachowiec” nie umiał zastosować odpowiedniego programu, choć rzecz była prosta jak drut.

Teraz po latach odtworzyłem sobie to nagranie, licząc na to, że może spiszę i tutaj umieszczę jakiś fragment naszej rozmowy (przy okazji stwierdziłem, że w roku 2013 byliśmy jeszcze na „pan”), ale uznałem to za nierealne. Po pierwsze, podjęliśmy w tej rozmowie co najmniej kilkadziesiąt wyłącznie ważnych tematów, po drugie zaś dialogowaliśmy jak dwie cioty w hałaśliwym maglu, po prostu – plotkarstwo do jakiejś potęgi. I w czym tu wybierać? Niemniej wspominam o tym, bo jeśli ktoś jest ciekaw naprawdę, cośmy tam wygadywali, gotów jestem mu/jej skopiować ten seans gadulstwa. Bo myślę, że tam jest więcej o samym Marianie niż zdołałbym napisać. Mój dyżurny archeolog pamięci bezradnie rozkłada ramiona: materiału jest zbyt wiele jak na krótkie wspomnienie. Zresztą, prawda napisana jest niczym wobec prawdy nagranej.

 


 

CZYTAJ TEŻ