Spotkania z Marianem Pilotem wymagały ogromnej mobilizacji intelektualnej i niemal rewolucyjnej czujności, gdyż pisarz z uroczą dezynwolturą i niezauważalną dla siebie bezwzględnością obnażał każde spłaszczenie i każdy frazes, także i ten sygnowany profesorską pieczęcią. Dla nas, obywateli ziemi ostrzeszowskiej, Pan Marian był oczywiście lokalną dumą, autorem niełatwej prozy czytanej przez zawsze za małą większość, ikoną literata, co to poszedł w świat i teraz sławi naszą małą ojczyznę. Powody ku tej zrozumiałej chlubie były nieliche: spora część prozy Pilota wiązała się z matecznikowym podglebiem (topografią takoż), a przecież Czernikowska i okoliczańska ideowość nadały szczery wymiar jego poszukiwaniom w daleko szerzej zakreślonych kręgach cywilizacyjnych. Kto znał Pana Pilota, wie, że w parze z jego niezwykłą wiedzą szła sroga nieufność interpretacyjna. Zawsze zazdrościłem mu autorskiego i śmiałego odrzucania myślowych skamielin. Rzecz jasna – najgłębiej sięgał do pokładów ludowości, chłopstwa, wiejskości (teraz też się obawiam, że Pan Marian połaje mnie za szafowanie nieostrymi pojęciami). Doskonale orientował się w przemianach idei, jeszcze lepiej w czymś, co kulawo zwie się socjologią wsi, bystro obserwował z warszawskiego blokowiska i z perspektywy jednak PRL-u, w którym przyszło mu strawić lata młode i dojrzałe, rozpad tradycyjnych struktur. Tęsknił, protestował, ale rozumiał. Stąd pisał jakąś szczególną elegię na odejście. Trochę pisała ją jego mama, trochę sąsiedzi. Tylko że on pisał najlepiej. Znakomity stylista, bodaj najlepszy od czasów Dygata. Bezpretensjonalny, głęboki, ostry, nieznośny, będzie rósł.
CZYTAJ TEŻ